Ostatnia walka

Ostatnia walka

Henryk Pawelec, usunięty ze Światowego Związku Żołnierzy AK za nazwanie swojego dowódcy z AK zbrodniarzem, będzie dochodził prawdy – Prawdy się nie boję – mówi kielczanin Henryk Pawelec, pseudonim „Andrzej”. – Mam 91 lat i wiele już widziałem w życiu. Nie spodziewałem się jednak, że będę szykanowany za to, co powiedziałem. Tyle lat w niepodległej Polsce… Chce tylko prawdy. Dziwi się, do czego to dochodzi, by zamazywać przykre sprawy. Bo po co czekać, aż inni je ujawnią, przecież sami możemy to zrobić. W końcu prawda zawsze się obroni. Pomniki i tablice, owszem, powinny powstawać, ale na solidnych podstawach. Jeśli nie, zawalą się przy słabiutkim nawet podmuchu. Co o nas wtedy powiedzą dzieci i wnuki? Henryk Pawelec nawet nie przypuszczał, że zostanie wyrzucony ze świętokrzyskiego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Nie może się pogodzić z wyrokiem, który zapadł w sądzie koleżeńskim. To tak się postępuje z najstarszym żołnierzem AK? Nikt nie miał prawa pytać Przyznaje, że nazwał zbrodniarzem Mariana Sołtysiaka, pseudonim „Barabasz”, swego dawnego dowódcę z oddziału AK „Wybranieccy” z Gór Świętokrzyskich. Zastanawia się nad słowami. – Dzisiaj powiedziałbym raczej, że popełnił czyny o charakterze zbrodniczym – dodaje po chwili. Tamte słowa padły pod wpływem emocji. Latem ubiegłego roku był akurat w Chmielniku. Odbywały się uroczystości gminne. Podeszła do niego dziennikarka. Był świeżo po lekturze artykułu Alicji Skibińskiej i Joanny Tokarskiej-Bakir „Barabasz i Żydzi”, zamieszczonego w tomie „Zagłada Żydów”. Autorki tekstu opisały, jak żołnierze „Barabasza” obrabowali i zastrzelili Żydów w Chęcinach. Koło wsi Mosty zabili trzech Żydów, którzy przebywali w ziemiance. Zastrzelili partyzanta „Pomstę”, gdy okazało się, że jest Żydem. Bez sądu rozstrzelali dróżnika Błachuckiego. W Zagórzu w gminie Daleszyce zabili grupę ukrywających się osób. Likwidowali ludzi bez wyroku, często na podstawie podejrzeń. – Nie wiedział pan o tych zbrodniach? – O wielu sprawach nie miałem pojęcia – wyjaśnia. – Dowódca mówił, że zlikwidowano szpiega, wtyczkę. Nie zawsze dało się sprawdzić, czy zabity człowiek był rzeczywiście winny. Ja i moi koledzy wykonywaliśmy wyroki śmierci na konfidentach, agentach i nikt nie miał prawa pytać, czy wyrok jest sprawiedliwy. Gdy przeczytał artykuł, wiele wątków ułożyło mu się w całość. Ubolewa, że zginęło tylu niewinnych ludzi. – Dużo bym dał, żeby „Barabasz” nie zrobił takich błędów – mówi. – Współtworzyłem przecież ten oddział. Opowiada o akcji w Chęcinach. „Barabasz” miał wtedy ukraść biżuterię skazanego na śmierć konfidenta i dać ją narzeczonej. – O niektórych rzeczach wiedziałem już w czasie wojny, ale o innych dowiedziałem się dopiero potem. „Barabasz” kazał rozstrzelać mężczyznę. Twierdził, że współpracuje z gestapo. A zrobił to z zazdrości o kobietę. – Dlaczego nie wezwał pan autorek tekstu na świadków? – Próbowałem, ale mój wniosek został odrzucony. Dawano mi do zrozumienia, że te panie nie służą polskim interesom. Sędzia z IPN Rozprawie przewodniczył sędzia Andrzej Jankowski, były szef kieleckiej delegatury Instytutu Pamięci Narodowej, obecnie jego pracownik. Czy nie ma tu konfliktu interesów? Czy decyzja sądu jest stanowiskiem IPN? – Rozmawiałem o tym ze swoim naczelnikiem – wyjaśnia Jankowski. – Powiedział: „Umawiamy się, ja o niczym nie wiem. Póki sprawa prawomocnie się nie zakończy, w ogóle o tym nie rozmawiamy”. – Czy wiele jest podobnych przypadków, że pracownik IPN zasiada w sądzie koleżeńskim? – O ile wiem, jako jedyny spośród pracowników IPN w kraju zasiadam w sądzie koleżeńskim. Wybrali mnie koledzy kombatanci, już na trzecią kadencję. Nie mogę ich zawieść. Tym bardziej że mam przygotowanie sędziowskie. Dwóch z pięciu członków już zmarło. Trudno więc nawet się wyłączyć z takiego lub innego postępowania. Trzech musi sądzić. – A ma pan wiedzę o tamtych wydarzeniach? – Jak mało kto w kraju. Zanim przeszedłem do IPN, od 1967 r. kierowałem kielecką Okręgową Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich. Zajmowałem się martyrologią polskiej wsi. – Walczył pan w partyzantce? – Przez sześć miesięcy 1944 r. zostałem wciągnięty w tę robotę. Na obszarze, który potem był przyczółkiem sandomierskim. Przysięgę składałem na ręce ojca, który w Busku był jednocześnie członkiem komendy obwodu AK i przedstawicielem komendy obwodu w delegaturze powiatowej. Byłem jego łącznikiem. Nauczył mnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2012, 2012

Kategorie: Kraj