Zwiedzając obce miasto, ma się często dziwne chętki, które nie zdarzają się we własnym: wejść do fryzjera i zrobić sobie na łbie coś głupiego, zbudować dziwną konstrukcję, położyć jaskrawą farbkę. Albo w „salonie” trzasnąć tatuaż z wierszem Białoszewskiego. Na plerach walnąć Mickiewicza, poprawić Kochanowskim na półdupku. Studia tatuażu są wszędzie, jednak w „obcym mieście” wołają, gwiżdżą, przyzywają jak uparte dziwki. Szczęśliwie istnieje także chętka mniej inwazyjna (i tańsza): w „obcym mieście” ma się ochotę kupić książkę lub dwie. Bo nie ma tak, żeby opuścić „obce miasto” bez nowej książki, byłoby to grzeszne i smutne. Oczywiście nie jest to posunięcie z gatunku racjonalnych – przez pół Polski będziemy targać te książki pociągiem, a kto się przeprowadzał, ten wie: książki są najcięższe. Ponadto nie wybraliśmy się przecież na wycieczkę bez książki (durne marzenie o lekkich, cyfrowych tekstach w nieskończonej pamięci Kindle’a – czemu znów nas zawiodło?). Ale przecież wieziemy kruszec najwyższej jakości i to nas jakoś ratuje w oczach świata. W domu ładujemy ciuchy do pralki i rozkładamy precjoza: gorące nowości albo odwrotnie, pokryte patyną antykwariatu „starości”. Jedno i drugie podnieca nas i rozkleja. Pojawia się całkiem sensowne, bliskie spełnienia marzenie – jak już wszystko „pozałatwiamy”, trzaśniemy herbatkę i hej, przygodo! Z rozkoszą poddamy się manipulacjom autora, bo nie ma nic przyjemniejszego niż zostać ostatecznie uwiedzioną przez jakąś cudowną narrację. Tymczasem trzeba udać się „do miasta”, gdzie czekają „sprawy”. A tam czyha pokusa – ulubiona księgarnia z ulubionym księgarzem. Jakby złośliwie na naszym szlaku. Jakby satanistycznie ustawiona, by wabić: w samym środku rynku! Wtedy czujemy jednocześnie słynne mrowienie i słabość, której pragniemy ulec. Uczucie znane nałogowcom. Gdzieś w głębi serca toczymy jeszcze wewnętrzną batalię, ale wola więdnie jak mimoza, kurczy się, oddala i… lądujemy w księgarni. Wnet szał jak u „Małpy w kąpieli”: w oczach się dwoi i troi, czułe głaskanie okładek, lament nad cenami (nawet ciche za półką kurwowanie) itd. Czas mija, ale nikt tego nie wie. W szale czas ma swoją prywatną, inną geometrię i mija „niepostrzeżenie”. Świadectwem ostatecznej porażki jest ta dziwna sterta, którą – z kwaśną miną – niesiemy do kasy. – Przerąbane – mówię na głos, z poczuciem przegranej. – I tak mam gorzej – żali się księgarz. – Gorzej? – oburzam się – przecież możesz pożyczać sobie te książki do domu, WSZYSTKIE po kolei, albo czytać pod ladą. – Nie mogę! – lamentuje księgarz. – Właśnie nie mogę, w tym problem! Nie mam czasu! A widzę je codziennie, jak przychodzą takie pachnące i pełne obietnic. Jak leżą na półkach wypięte tymi grzbietami. To jakiś koszmar! Och! Jego poziom frustracji jest jeszcze większy niż mój. Porozumiewamy się ponad podziałami. Od tej pory mam zniżkę i jest jeszcze gorzej. Przynoszę do domu stertę książek i kładę obok sterty przywiezionych z podróży książek. I kładę obok sterty już nadczytanych książek. I kładę obok sterty książek „do pracy”. I kładę obok sterty książek pożyczonych. I kładę obok sterty książek, które… – Twój pokój wygląda jak pokój młodego studenta płci męskiej – rzuca małżonek. – Przecież kupiłem ci Kindle’a. Kindelek też jest fajny, można na nim czytać różne klamoty, stare eseje, które wiszą w sieci. Jest jak rybka – kochana i przyjazna, a jednak za szybką, nie da się popieścić. Tak że na drzwiach wywieszę chyba tabliczkę „Moje życie z robakami” – podobno mieszkają w książkach. I „Moje życie z sierścią”, bo między stertami lawiruje pies, strząsając z siebie pył, kurz i kłaki – wszystko to z wdziękiem osiada na okładkach, a przy próbach odkurzenia tylko jeszcze rozleglej roztacza swój czar. Nigdy nie będę miała czysto. Znają Państwo tę błogą chwilę poddawania się? „Cóż, los tak chciał”. Może z następnej wycieczki wrócę bez książek, za to wydziarana. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint
Tagi:
Agnieszka Wolny-Hamkało