Ponad 20 lat po upadku muru berlińskiego niełatwo znaleźć jego ślady. Volker Pawlowski zrobił na nim interes życia Korespondencja z Berlina Do wyboru mamy miniaturowy mur na magnesie albo w butelce, z minitrabantem albo wtopiony w pleksi z mapą podzielonego Berlina. Na każdy gust i na każdą kieszeń. Ale najlepiej sprzedają się pocztówki. Na środku kartki przedstawiającej Bramę Brandenburską, mur czy wieżą telewizyjną zamocowany jest plastikowy, przezroczysty pojemniczek, a w nim okruch kolorowego betonu. Oryginalny berliński mur. Tylko 2,5 euro za kawałek historii. Kusząca cena. Turysta długo się nie zastanawia. Bo być w Berlinie i nie zobaczyć muru to wstyd. A po co mozolnie szukać, skoro można mieć fragment na własność? Więc turysta odlicza bilon i kupuje sobie kawałeczek muru jako pamiątkę z Berlina. Jedną pocztówkę, czasem więcej, dla rodziny i znajomych. Niech też poczują się świadkami historii. Berlińskie sklepy z pamiątkami rocznie sprzedają 100 tys. takich kartek. Zainteresowanie od lat nie spada. Volker Pawlowski może się tylko cieszyć. Bo podczas gdy wielu ludziom mur złamał życie, Pawlowski zbudował na nim swój życiowy sukces. Dzięcioły murowe Niski, jasny budynek na bocznej ulicy berlińskiej dzielnicy Reinickendorf, kilkadziesiąt metrów od ogrodzenia lotniska Tegel. Co chwilę ciszę rozdziera huk silników samolotowych. To biuro i warsztat Volkera Pawlowskiego. Tu powstają najsłynniejsze gadżety z murem berlińskim. 90% wszystkich kawałków muru sprzedawanych w sklepach, muzeach i w internecie to produkt Pawlowskiego. Non stop do firmy zgłaszają się kontrahenci ze zleceniami nowych dostaw. Szef jest zabiegany, nie ma czasu na bezproduktywne rozmowy, zwłaszcza z dziennikarzami. – Muszę zarabiać – mówi z przeciągłym, berlińskim akcentem. – A dziennikarze i tak wszystko przekręcają – dodaje, wyraźnie niezadowolony. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy, wysportowana sylwetka. Nie wygląda na 54 lata. Ubrany zwyczajnie, w dżinsy i koszulę. Ale to tylko pozory, bo wprawnemu oku nie umknie ani to, że każdy element garderoby jest markowy i drogi, ani że Pawlowski, mimo kryzysu, jeździ porsche. Media nadały mu przydomek „król muru berlińskiego”. Chyba trochę mu to już przeszkadza. – Z samego muru bym nie wyżył – zarzeka się. – Jestem po prostu producentem pamiątek z Berlina. Mam koszulki i breloczki z Ampelmännchen – sylwetką ludzika z berlińskiej sygnalizacji świetlnej – wylicza. Tyle że to niewielki ułamek jego oferty, w dodatku wprowadzony niedawno. Pawlowski to w Niemczech mur. I tyle. Zanim został królem muru, Volker Pawlowski pracował jako murarz w Berlinie Zachodnim, gdzie się urodził. Ma cztery lata, kiedy powstaje mur. Przez lata widzi go na co dzień i, jak dziś przyznaje, jest mu on całkiem obojętny. Przyzwyczaja się. Nie on jedyny – podobnie myśli większość zachodnich berlińczyków. Powszechne poruszenie panuje tylko krótko po zakończeniu budowy. Potem mur wtapia się w miasto. Aż nagle, jesienią 1989 r., po obu jego stronach wybucha euforia. Ludzie rzucają się na mur, w większości po to, by go zburzyć. – Ale nie wszyscy – zauważa 30-letni wówczas Pawlowski. Bo podczas gdy berlińczycy chcą się muru pozbyć, turyści chcą go mieć. Na własność. Popyt rodzi podaż. Ile razy eksmurarz idzie do pracy, do sklepu albo na spacer, tyle razy na ulicach widzi dziesiątki samozwańczych handlarzy, którzy oferują turystom fragmenty własnoręcznie obłupanego betonu z likwidowanego muru. Nazywano ich Mauerspechte – dzięcioły murowe. Sprzedają na bieżąco tyle, ile zdołają odkruszyć amatorskimi narzędziami i przenieść lub przewieźć na taczce czy w najlepszym razie w samochodzie. Czyli niewiele, a zagraniczni turyści kupują i kupują. Pawlowski przechodzi obok, patrzy i myśli. Ale z większym rozmachem i w dłuższej perspektywie: „Kiedy mur zniknie, dopiero będzie zainteresowanie”. Na silosy i… chlewy W 1989 r. muru jest dużo. A zrobienie na nim interesu marzy się także enerdowskiemu rządowi. Na jesieni 1989 r. amerykański miliarder chce kupić cały mur za 50 mln dol., jednak NRD liczy na lepszy biznes. Kilka miesięcy później zdemontowany zostaje 300-metrowy odcinek muru, pokryty graffiti dwóch znanych artystów: Thierry’ego Noira i Kiddy’ego Citny’ego. Fragment ten zostaje zlicytowany w czerwcu 1990 r. w Monaco za ok. 2 mln marek zachodnioniemieckich. Tyle że dochodzi do defraudacji – firma Léle z RFN, odpowiedzialna za sprzedaż,
Tagi:
Agnieszka Hreczuk