Pandemia – raport z frontu, dzień dwudziesty

Pandemia – raport z frontu, dzień dwudziesty

Fot. Magda Pasiewicz/East News, Wroclaw, 05.05.2020. Punkt poboru probek do testow na koronawirusa.

Katarzyna – ratowniczka medyczna. Pracuje w systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego. Imię zmienione. Hejt Trwa mój 24-godzinny dyżur na koronabusie. W karetce, którą jeździmy do pacjentów przebywających na kwarantannie, by pobierać wymazy do badań. Pierwsza, druga, trzecia godzina roboty. Słyszę dzwonek telefonu komórkowego. Nieznajomy numer. – Cześć Kaśka. Wiem, że masz nas na liście. Możesz do nas przyjechać na samym końcu, najlepiej o czwartej nad ranem? – słyszę pytanie. To pielęgniarka z naszego szpitala, przebywająca na kwarantannie. – Trochę mi to nie na rękę. Mam już ustaloną trasę, miałam być u was za chwilę – odpowiadam i zerkam na zegarek. Jest przed południem, nie ma jeszcze jedenastej. – Skąd w ogóle taka prośba? – dopytuję. – Nie chcemy, żeby widzieli was sąsiedzi. Jak zobaczą karetkę i człowieka w kombinezonie, to nie dadzą nam później żyć. W sumie już teraz nie dają. No tak. Głupie pytanie. Sąsiedzi nie chcą mieszkać obok osoby podejrzanej, a już tym bardziej „dodatniej”. Stąd ten telefon i niemal płacz w słuchawkę. Chwila zastanowienia. Za kilka dni wszystko może się przecież odwrócić. Może sama będę w takiej sytuacji? Odeślą mnie do domu na kwarantannę i w swojej wiosce będę miała taki sam dramat? – Dobra, przyjadę w nocy. Zadzwonię, gdy będziemy w drodze. Wymaz od koleżanek pobrałam, gdy osiedle było pogrążone we śnie. (…) Jeżdżę karetką, widzę przez szyby rozprężenie. Maski na brodzie, na uchu lub wcale. Lody, kawy, napoje spożywane w przestrzeni publicznej. Dystans społeczny – zapomnij. Czy ktoś sprawuje nad tym nadzór? Zupełnie nikt. Przepisy to fikcja. Oglądam telewizję, słucham o rozmrażaniu rzeczywistości: otwartych galeriach, przedszkolach, treningach na orlikach. Społeczeństwo jest już zmęczone, gospodarka zmaltretowana, ale moja praca nie zmieniła się ani odrobinę. Wciąż zmagamy się z tymi samymi kłopotami co tydzień czy dwa tygodnie temu. Od zera do bohatera. Od bohatera do zera. Też już przeszłam tę drogę. Epidemia stała u bram, nikt nie wiedział, co się wydarzy, czy nie będziemy tu mieli obrazków jak we Włoszech czy w Hiszpanii. Gdy stało się jasne, że jako państwo nie jesteśmy przygotowani do walki – nieprzystosowane szpitale, personel nieprzeszkolony i zdecydowanie zbyt mało liczny, brak środków ochrony – przerażony naród w trzy dni wyniósł nas na piedestał. Media zaczęły festiwal: podziwiajmy współczesnych bohaterów! Nieustraszeni! Czuliśmy się z tym nieswojo. Przede wszystkim dlatego, że do tej pory byliśmy dla wszystkich przezroczyści, a nasza praca była sprowadzana do picia kawy. W czasie kryzysu okazało się, że nie ma nas kim zastąpić, a kofeina podczas dyżurowych maratonów powinna być w gratisie. Kurz już lekko zdążył opaść, po pozornym opanowaniu sytuacji musimy się mierzyć z przeogromną falą hejtu. Przeogromną, bo gdybyś spytał o to jakiegokolwiek medyka pracującego w szpitalu zakaźnym, odpowiedziałby ci, że z jakąś jego formą zdążył się już spotkać. Sytuacja jest dramatyczna. Pracuję w jednoimiennym szpitalu zakaźnym. Ciągle stykam się z domysłami, szeptaniem za plecami. Kolegom z innych oddziałów sąsiedzi nalepiają kartki na drzwi i samochody. Plotki bolą szczególnie w mniejszych miejscowościach. W takich jak moja. Śmiejemy się, że na drzwiach będziemy za moment wywieszać wyniki naszych testów. Jeden z kolegów właśnie tak zrobił. W odpowiedzi na pomówienia wywiesił na szybie wynik. Wynik negatywny. O przejawach niechęci można by było napisać całą książkę. Agata pracuje ze mną na oddziale. U niej w wiosce poszła fama, że jest chora. Zaczęto tak plotkować tylko dlatego, że pracuje w szpitalu. Dziś ludzie na jej widok uciekają, przebiegają na drugą stronę ulicy. Jakby mieli do czynienia z trędowatą. Mąż innej robi w miejscu, w którym przez przestój przymusowo wysyłali pracowników na urlopy. I on, mąż pielęgniarki, został wytypowany jako pierwszy. Nie miało żadnego znaczenia, że większość osób tam pracujących to panowie dosypujący grosza do emerytury. Ale nie, jako pierwszemu kasę obcięto człowiekowi, który nie ma innego źródła dochodu. Wyrzucono go z łódki tylko dlatego, że ma żonę pracującą w szpitalu. Dla świętego spokoju. Hejt ma różne oblicza. Koleżanka jeżdżąca koronabusem została pchnięta przez agresywnego pacjenta. Sama byłam pobrać wymaz w mieszkaniu, w którym odbywała się libacja. Tylko minęłam próg, oczywiście w całym osprzęcie, kombinezonie, masce, przyłbicy, i od razu zostałam zwyzywana od najgorszych. W takie miejsca wchodzisz jak do paszczy lwa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 47/2020

Kategorie: Kraj