Państwo w państwie

Państwo w państwie

Jak można zepsuć MSZ niewinnym w zasadzie ruchem organizacyjnym, pokazuje historia Inspektoratu Służby Zagranicznej. Otóż w czasach Polski Ludowej strażnikami ambasad byli żołnierze wojsk nadwiślańskich. Potem ich miejsce zajęli funkcjonariusze BOR i to rozwiązanie było chwalone. Za bezpieczeństwo ambasady odpowiadał rezydent i wprawdzie różnie to wyglądało, zwłaszcza gdy zaczynał budować sobie siatkę współpracowników w ambasadzie, ale przynajmniej był jakiś porządek. A potem przyszedł Radosław Sikorski ze swoimi pomysłami. Tak powstał Inspektorat Służby Zagranicznej, który przejął wszystkie funkcje zabezpieczania ambasad. Zniknęli panowie z BOR, w ich miejsce pojawili się strażnicy, oczywiście na etacie w ISZ. Tę grupę zasilili różni ludzie, z policji, z jakichś służb, z administracji… To nierówna kadra. W centrali pojawili się rozmaici specjaliści od bezpieczeństwa ambasad. A to od bezpieczeństwa elektronicznego, a to od ochrony obiektu itd. Każdy ze swoim pakietem. No i wprowadzono nową zasadę – odpowiedzialność za bezpieczeństwo ambasady zdjęto z ramion rezydentów tajnych służb, przerzucając ją na wyznaczonego pracownika ambasady. Teraz więc wygląda to w ten sposób, że takiego człowieka wyznacza się w centrali jeszcze przed wyjazdem. Otrzymuje on propozycję nie do odrzucenia, przyjmuje ją, a potem, żeby zapoznać się z nowym zakresem obowiązków, kierowany jest na szkolenie. Trwa ono… pięć dni. Z czego jeden dzień przeznaczony jest na pierwszą pomoc. Przeszkolony w ten sposób dyplomata jedzie na placówkę. I tam co chwila musi odpowiadać na rozmaite pytania panów z ISZ, z centrali, wszak on odpowiada za bezpieczeństwo, a oni go nadzorują. I już po paru tygodniach wiadomo, że nie ma on czasu na nic innego. Co gorsza, wiedza, że to on odpowiada za bezpieczeństwo, staje się szybko wiedzą w korpusie. Koniec z jakimikolwiek kontaktami, bo po co utrzymywać bliskie relacje ze… szpiegiem? W ten sposób do MSZ wepchnięte zostało w zasadzie państwo w państwie. Na dodatek absorbujące i bardzo ekspansywne. Bo kto chce odpowiadać za zlekceważenie procedur bezpieczeństwa?  A nie trzeba chyba dodawać, że zwierzchność nad inspektoratem ma dyrektor generalny, czyli wspominany wielokrotnie Andrzej Papierz. W ten sposób ma on w rękach kolejne narzędzie, by kontrolować dyplomatów, obok Biura Spraw Osobowych, Biura Finansowego, Biura Audytu itd. Spójrzmy zresztą na strukturę MSZ. Dyrektor generalny nadzoruje 11 biur, wszystkie w teorii mające wspomagać pracę polskiej dyplomacji, ale to tylko teoria. Że trzyma te biura krótko, dowodzi choćby taki element – aż pięć jest kierowanych nie przez pełnoprawnych dyrektorów, wyłonionych w konkursie, ale przez p.o. zastępcę dyrektora. Czyli kogoś wybranego przez dyrektora generalnego po uważaniu, bez zwracania uwagi na konieczne kwalifikacje. Tak oto ogon kręci psem. I ten ogon jest uważany za sól MSZ. A ta reszta, z departamentów merytorycznych, tylko za dodatek. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2021, 2021

Kategorie: Aktualne, Kronika Dobrej Zmiany