Różne odejścia – Stanisław Lem (1921-2006) i Jan Paweł II (1920-2005) Odejście 27 marca Stanisław Lema odczułem jako osobistą krzywdę, utratę, która dotknęła mnie do żywego. Wiedziałem, że był chory, że miał swoje lata, a jednak żal pozostał. Żal za niedokończonymi rozmowami, za potrzebą precyzyjnej diagnozy bieżących wydarzeń w kraju, za złośliwościami, jakich nie szczędził wielkim tego świata, którzy utracili elementarne poczucie rzeczywistości, o przyzwoitości nie wspominając. Również żal za świadkiem, który przeżył, jak to nazywał, dwa walce historii – niemiecki faszyzm i sowiecki komunizm – pozostając nietknięty ich złem i zniewalającym absurdem. Jedyne, co pozostało, to wrócić do tekstów. Czytam więc, zastanawiam się, znowu czytam. Szczególnie chętnie sięgam do naszej elektronicznej korespondencji z roku 2001, która stała się początkiem rozmów niezapisanych, spotkań nigdzie nieutrwalonych. I tak już pozostanie. Ten tekst jest rodzajem spłaty długu wdzięczności za to, co było. Wspomnianą wymianę e-maili Stanisław Lem tak podsumował: „Nasz elektroniczny dialog napomniał mnie jeszcze raz o prostej rzeczy, że ten, kto nadwątla wiarę, nawet jeśli jej nie gasi, odbiera drugiemu człowiekowi cenność, której niczym nie potrafi zastąpić. Z wiedzy o tym, że tak jest, doprawdy niechętnie wdaję się w dyskurs rzeczonego rodzaju i nie pytającym, lecz sobie samemu mam za złe odpowiedzi, jakich udzielam, ponieważ nie mając wiary, mam sumienie, i dlatego nie mogę kłamać”. Wiele się zmieniło w moim życiu od czasu tej korespondencji. Nade wszystko wzrósł niepomiernie mój szacunek dla ludzi niewierzących, dla agnostyków właśnie w stylu Stanisława Lema. I może jakoś równolegle zmalał mój szacunek do ludzi, którzy nadużywają swej wiary dla celów, by tak rzec, pozareligijnych. Czytam więc jedną z najważniejszych dla mnie książek Lema – „Głos Pana” – i nie przestaję się zdumiewać jego uczciwością, z jaką zdaje sprawę z niemożności usłyszenia tego, co dla tak wielu jest oczywiste i bezdyskusyjne. Inny agnostyk i mój przyjaciel, prof. Jan Woleński, opublikował w 2004 r. książkę podobną, choć zupełnie inną jednocześnie – „Granice niewiary”. Odnajduję w niej podobną żarliwość i równie nieodpartą logikę wywodu. W moim przekonaniu Woleński przekonująco pokazał nie tylko granice tytułowej niewiary, ale i wiary. Przynależą one do innego porządku i wszelkie próby szukania i wynajdywania nieodpartych jakoby dowodów na istnienie Boga nie mają sensu. Ale to trochę inna sprawa. Wracam więc do Stanisława Lema. Jego agnostycyzm stał się prawdziwym wyzwaniem i poniekąd probierzem mojej własnej wiary. W liście z 1 lutego 2001 r. pisał: „W kwestii poruszonej przez Księdza są miriadami tomów nabrzmiałe biblioteki, zaś moje przekonanie o nieistnieniu konfesyjnego wymiaru transcendencji niejako zarodkowo narzuciło mi się jakieś siedemdziesiąt lat temu, w postaci swego rodzaju zobojętniania na treści religijne, zaś owa dość prymitywna i naiwna zrazu obojętność chłopięca przyoblekła się w trakcie następnych lat siedemdziesięciu mego życia w informacje (wiadomości), które potwierdzały ją, pogłębiały i umacniały”. Po tym liście wiedziałem już, że dalsze indagowanie mego korespondenta na temat wiary i niewiary jest pozbawione sensu. Niemniej jednak w dalszym ciągu z uwagą śledziłem jego wypowiedzi publicystyczne. Kilka miesięcy później, zaintrygowany celnością spostrzeżeń na temat zjawisk podmywających podstawy naszej cywilizacji, próbowałem dociec źródeł jego inspiracji – co pozwala mu widzieć tak jasno i zdecydowanie odróżniać dobro od zła. Zagadnięty przeze mnie Lem stanowczo odciął się od inspiracji religijnych: „Żyjemy obaj w niestycznych i nigdzie nieprzecinających się uniwersach dyskursu. (…) Wszystkie rodzaje ludzkiej konfesji są mi jednakowo obce w tym prostym sensie, że jestem na każdą wiarę dokładnie tak samo niekonwertowalny. Oczywiście z racji elementarnej, że urodziłem się w katolickim kraju, musiałem nasiąknąć pierwiastkami katolicyzmu mocniej niż na przykład islamu. Możliwe, że pewne podstawowe fragmenty moich etycznych dociekań lub zasad są wywodliwe z chrześcijaństwa, i musiałbym upaść na głowę, ażeby się takich wpływów wypierać. Niemniej estetyczne atrakcje wiar mogą być rozmaite, ale ich moc oddziaływania na mój światopogląd utrwalony rozumowo równa się zeru. Żadnej tego rodzaju opoki nie potrzebuję”. Koniec i kropka. Pozostałem sam z moją potrzebą dotarcia do źródeł moralnej wrażliwości człowieka, któremu religia akurat do uzasadnień moralnych była zupełnie niepotrzebna. Domyślałem
Tagi:
Stanisław Obirek