Patentowane lenie

Patentowane lenie

Apple walczy z Samsungiem na patenty Kiedy Apple zgłosił się do australijskiego sądu z pozwem o naruszenie patentów związanych z iPadem, świat nie zareagował zdziwieniem. Wśród firm z branży technologicznej spory patentowe to codzienność, a większość z nich i tak kończy się ugodą za zamkniętymi drzwiami. Potem tylko komunikat prasowy określający (lub nie) wysokość odszkodowań, zadowolenie z osiągniętego kompromisu i przyrzeczenie współpracy na przyszłość. Schemat, który powtarzał się wielokrotnie i pewnie jeszcze nieraz powróci. Dopiero wyrok sądu zakazujący sprzedaży koreańskiego odpowiednika na antypodach postawił świat na nogi. W centrali Samsunga ciosu nie stanowiła utrata australijskiego rynku – nie jest on strategiczny z punktu widzenia firmy. To perspektywa podobnych orzeczeń sądów w innych, znacznie bardziej kluczowych krajach przeraziła menedżerów czebola. Wkrótce prawnicy Apple’a pojawili się na korytarzach sądowych w Niemczech, Holandii i w Stanach Zjednoczonych. Holenderski wymiar sprawiedliwości powództwo oddalił, sąd amerykański termin rozprawy wyznaczył na pierwszą połowę przyszłego roku. Niemcy, niestety, są na razie dla Samsunga stracone – sprzedaż Galaxy Taba została tam zakazana przez sąd na skutek naruszenia patentów. Nowy rozstawia po kątach Patentowa wojna wszystkich przeciw wszystkim jest konsekwencją ewolucji rynku telefonów komórkowych, która miała miejsce na przestrzeni ostatniej dekady, i decyzji, jakie zapadały w gabinetach menedżerów i na deskach kreślarskich inżynierów. Cofnijmy się o parę lat. Na rynku telefonów komórkowych niepodzielnie panowała Nokia. Sprzedawała więcej niż kilku następnych konkurentów razem wziętych i nie miała sobie równych, jeśli chodzi o wzornictwo. Jej system operacyjny Symbian obsługiwał połowę aparatów na świecie. Klienci biznesowi preferowali telefony BlackBerry z kanadyjskiej firmy RIM. Wszystkie telefony obsługiwało się za pomocą klawiatury. To był idylliczny świat mobilnego dziecięctwa. Pojawienie się iPhone’a latem 2003 r. zmieniło tę sytuację. Obsługiwało się go dotykiem, a ten – jak się okazało – był wręcz stworzony do interakcji z telefonami. Do tego iPhone odtwarzał muzykę, filmy i dało się na nim czytać książki – wszystko oczywiście do nabycia w jabłkowym sklepie iTunes. No i rzecz jasna aplikacje – programiki pisane przez programistów – także do nabycia w jabłkowym sklepie App Store. Wśród nich gry – nieskomplikowane, w sam raz do jazdy autobusem lub na nudne spotkanie. Wszystko dostępne tak łatwo, jak to tylko możliwe. Dla konkurencji bardzo szybko stało się jasne, że oto wymyślono całkowicie nowy model, umożliwiający zarabianie nie tylko na sprzedaży telefonu jako urządzenia, ale przede wszystkim na sprzedaży tego, co może być na telefonie oglądane i wykorzystywane. Potencjalny konkurent mógłby próbować prześcignąć Apple’a, tak samo jak wiele lat temu prześcignął go IBM – otwierając platformę. Komputery i oprogramowanie Apple’a zawsze pochodzą od Apple’a, tak samo jak telefony, dlatego mówimy o modelu (lub ekosystemie) zamkniętym. Tymczasem pecety może produkować praktycznie każdy. A gdyby tak – pomyślał potencjalny konkurent – opracować system operacyjny na telefony komórkowe i udostępnić go wszystkim chętnym? W ten sposób będziemy zgarniać kasę za wszystkie usługi dodatkowe, takie jak sklep z aplikacjami, a nudne zadanie robienia telefonów komórkowych zostawimy tym, co się na tym znają. Wiele z usług, które powinny być dostępne w nowoczesnym telefonie – m.in. pocztę elektroniczną, mapy, obsługę dokumentów – oferował już wówczas Google. Brakowało mu tylko czegoś, co by to wszystko spinało – systemu operacyjnego. Dlatego w 2005 r. kupił małego nowicjusza z Doliny Krzemowej, który zajmował się rozwojem oprogramowania dla komórek. Firemka nazywała się Android. Android winien zginąć Efektem połączonych sił był system operacyjny Android, którego premiera odbyła się w 2008 r. Początkowo niezgrabny, był wciąż udoskonalany przez wyszukiwarkowego giganta. Dzisiaj na świecie działa 200 mln urządzeń z zielonym robotem na pokładzie i przybywa ich 550 tys. dziennie. Google wiedział, że musi się spieszyć z premierą nowego systemu, w przeciwnym wypadku rynkowi groziłaby absolutna dominacja produktów spod znaku jabłuszka, zwłaszcza jeśli zdecydowałoby się ono wypuścić budżetowe modele swojego telefonu. Być może – o tym zadecydują sądy – Google podjął kilka decyzji, które pozwoliły mu zaoszczędzić na czasie. Czytaj:

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 47/2011

Kategorie: Media