W nr. 10 „Polityki” czytam artykuł Juliusza Ćwielucha o Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL. Było ono pomysłem prezydenta Bronisława Komorowskiego, wysuniętym w roku 2012, rok po zainicjowaniu Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Sejm i prezydent nadali wtedy rangę święta państwowego zwyczajnej publicystycznej manipulacji. Jak bowiem można było wrzucać do jednego worka Emila Fieldorfa „Nila” i Romualda Rajsa „Burego”? Jak było można czcić tylko jedną z dróg prowadzących do wolności – i to drogę wątpliwą (bo przyśpieszającą sowietyzację), a także samowolną i sobiepańską (bo nikt nigdy nie wydał rozkazu kontynuowania po roku 1945 walki zbrojnej)? Poszczególne losy „wyklętych” są tragiczne, nieraz też godne szacunku, lecz jeśli sławi się ryczałtem partyzantkę bez szans na sukces, to sławi się wykrwawienie narodu. Kult „wyklętych” apoteozą narodowego samobójstwa? Prezydent Komorowski, polityk prawicowy, realizował na ogół mądrą politykę historyczną, ale w jednym przypadku abdykował z rozumu: w przypadku PRL. Pamiętam podpisany przez niego dziwaczny nekrolog Wojciecha Jaruzelskiego, podkreślający, że na prezydenta został on powołany „decyzją parlamentu”. Czyżby historyk Komorowski nie wiedział, że w ten sam sposób byli powoływani wszyscy prezydenci II Rzeczypospolitej? Gdy zaś pytano Komorowskiego, dlaczego angażował się w „dzień wyklętych”, odrzekł podobno, że patriotyzmu nie wolno oddać w pacht PiS. Naprawdę nie zdawał sobie sprawy, że licytacja na patriotyzm jest zawsze licytacją na idiotyzm? Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 14/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint