Patrz, Daszyński, na to z ziemi

Patrz, Daszyński, na to z ziemi

Pomnik Ignacego Daszyńskiego stanął w Warszawie, skromnie, z boku placu na Rozdrożu. Odsłonięto go 11 listopada, chociaż dzień Daszyńskiego to 7 listopada, kiedy w 1918 r. w Lublinie stanął na czele pierwszego polskiego rządu: Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej. W języku niewyobrażalnym dzisiaj ten rząd deklarował wolność – sumienia, druku, słowa, zgromadzeń, pochodów, zrzeszeń i strajków, a także ośmiogodzinny dzień pracy w przemyśle, handlu i rzemiośle, nacjonalizację kopalń i wielkiej własności ziemskiej. Dla byłego socjalisty Piłsudskiego było to za dużo, rząd Daszyńskiego musiał podać się do dymisji. To bez wątpienia ważny krok dla przywracania miary w całej przebaśniowionej przez prawicę (czyli niemal wszystkie siły polityczne) najnowszej, XX-wiecznej historii Polski. To przywrócenie pamięci o rzeczywistych uczestnikach, sprawcach i bohaterach polskiej niepodległości. Ale to także krok w stronę tradycji polskiej lewicy, która „wyparowała” z obecnej dziś wersji historii. W końcu w anihilację lewicowego dorobku zainwestowano setki miliony złotych z budżetu IPN. Tym ważniejsze, że Ignacy Daszyński, choć wykuty, to autentyczny i naturalny – już stoi i patrzy nierozumiejącym wzrokiem na dzisiejszą Polskę, w której jego ideały, jego walka, zostały skutecznie wypchnięte poza margines historii nawet. Pomnik ludowego premiera stanął w bardzo specyficznym momencie nawet jak na politycznie gęste wydarzenia ostatnich lat. I nie chodzi tu o przetaczający się tego samego dnia co odsłonięcie przeszło 200-tysięczny marsz polskich zwykłych nacjonalistów i faszystów, na czele których prężyli się nieprzygotowani na swój czas, i nieprzygotowani w ogóle do sprawowanych funkcji prezydent i premier. Lawa pustosłowia lała się mocno i intensywnie, znacząc co innego, niż znaczy, słowa padały bez związku i relacji z czynami i działaniami, ten rozbrat w politycznym fachu wydaje się monumentalnie trwały. Ale w cieniu marszów i debat tożsamościowych skrywała się już afera Komisji Nadzoru Finansowego, o której tu pisać trudno, bo dopiero nabiera pędu, mocy i niszczącej gracji. Widzimy zaledwie wierzchołek tej góry lodowej, ale już wiadomo, że to jest góra lodowa, która nieubłaganie sunie i się wynurza. W tle najważniejsze osoby w państwie oraz zdemolowana najważniejsza instytucja demokracji – nasz parlament. Koincydencja kalendarzowa działań Sejmu i dynamika „nieśledztwa” wyznaczonych do tego instytucji pokazuje, że będziemy mieć do czynienia z jednym z najpotężniejszych przestępstw w polskiej historii. Dowiadywać się o nim będziemy w chaosie i natłoku sprzecznych doniesień, fałszywych newsów, politycznych zasłon dymnych, aktywności trolli i agencji specjalizujących się w kryzysowym PR, trudno będzie oddzielić ziarno prawdy od plew fake’owych. Ale nie mając teraz jeszcze możliwości uporządkowania nawet samych faktów, a tym bardziej formułowania wniosków i zakreślenia horyzontu konsekwencji tych wydarzeń (a może nimi być nie tylko dymisja premiera Mateusza Morawieckiego, ale nawet w kolejnej odsłonie porażka całego politycznego obozu „dobrej zmiany”), przez chwilę zatrzymałem się nad fenomenem determinacji środowiska Jarosława Kaczyńskiego, które od prawie 30 lat nieustannie dąży do zapewnienia sobie dobrobytu finansowego. Udawało się to z powodzeniem osiągać mimo kolejnych potężnych porażek politycznych, spychających tę formację nawet do faktycznego niebytu politycznego (lata 90.). Partii nie było, ale majątek rósł w siłę. PiS, spadkobierca Porozumienia Centrum, jest realnie jedyną polską partią polityczną, która po pierwsze, posiada ogromny majątek, a po drugie, uzyskała go, uwłaszczając się na PRL. A niezależnie od tego z powodzeniem podtrzymuje wizerunek partii skromnej i walczącej o sprawiedliwość ze „złodziejami” i „uwłaszczeniem nomenklatury”, chociaż to ona jest najdoskonalszą bodaj egzemplifikacją tego zjawiska. Udaje się to rozgrywać poprzez fałszywą „osobistą” uczciwość i skromność ojca założyciela – Jarosława Kaczyńskiego, który jak onegdaj Władysław Gomułka nie opływa w osobiste luksusy, chociaż będącego od dekad na poselskim wikcie żadne troski materialne się go nie imają. Najwyżej coś pożyczy, a potem spłaci, mianując na państwową posadę. Sam więc nie szastając pieniędzmi (dach nad głową zapewnił mu poprzedni „zły” ustrój w postaci żoliborskiej willi), od zawsze wiedział, że walka o pieniądze dla swojej formacji i jej armii – od generałów do kaprali – jest konieczna, niezbędna i pierwszorzędna. Jest to jeden z sensów tego, co zaczynamy oglądać. Z sycylijską konsekwencją opłacają się partii wszyscy jej beneficjenci, a polskie państwo patrzy na to od 30 lat przez palce, z pobłażaniem, nie reagując. I tu już nawet

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 47/2018

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz