PGR był jak rodzina

PGR był jak rodzina

Brama wjazdowa do dawnej bazy Igloopolu w Tarnawie Niznej. (podpis z ksiazki) Fot. Krzysztof Potaczala

Razem pracowano, razem się bawiono, razem pito. Co najwyżej baba na babę nawrzeszczała, chłopy dały sobie po pysku, a nazajutrz nikt o tym nie pamiętał Bieszczadzcy chłopi pojechali na wycieczkę do stolicy. Wieczorem poszli do teatru, lecz jeden po drodze się zawieruszył. Gdy biletowa wprowadzała spóźnialskiego, na scenie padły słowa ze sztuki: – Skąd przybywasz, wędrowcze? – PGR Serednica! – odpowiedział dumnie chłop. Dowcip to, a może prawda, ale pegeerowskie eskapady do największych miast były wpisane w coroczny grafik. Ludziom należał się odpoczynek, zmiana klimatu i otoczenia, łyk smakowitej kultury z najwyższej półki. Przez te kilka dni poza wsią, mawiano, krowy i świnie przecież nie wyzdychają, mamy dosyć zastępczych rąk, by oporządzić inwentarz – wyrzucić gnój, wymienić słomę, podsypać karmę. PGR był jak rodzina: razem pracowano, razem się bawiono, razem pito. Waśnie? Jak wszędzie, bo taka już ludzka natura, ale co najwyżej baba na babę nawrzeszczała, chłopy dały sobie po pysku, a nazajutrz nikt o tym nie pamiętał. Bo jakże żyć obok siebie i ze sobą, a udawać niemego i ślepego? PGR dawał jeść, ogrzewał, ubierał, przydzielał. Pozwalał nawet co nieco uszczknąć ponad to, co się należało, przymykając życzliwie oko i niekiedy tylko grożąc palcem – niczym ojciec niesfornemu dziecku. Żeby się nikt zanadto nie rozbrykał, nie wbił sobie do głowy, że skoro ucapił kawałek, to zaraz weźmie następny, a potem jeszcze więcej. Jakieś granice istnieć musiały – dla dobra PGR oraz ojczyzny. PGR nie spał: siał i orał, zbierał i liczył. I utwierdzał się w przekonaniu, że kołchozowy wzorzec jest najlepszym z możliwych. Zresztą innego nie znał albo poznać nie chciał. Bo to komu było źle na tych nie swoich, ale przecież miłych sercu hektarach? Czy komuś działa się krzywda? I cóż z tego, że często pracował w smrodzie, że od świtu do nocy nie ściągał gumiaków, a od nieustannego dojenia krów aż ręce wykręcało? Za to nikomu nie brakowało na piwo i salceson. Jeszcze w 1989 r. PGR-y przynosiły zyski. Ale już rok 1991 zakończył się totalną klapą. Chwilę później państwowe gospodarstwa przestały istnieć (w Bieszczadach od 1985 r. przejmował je kombinat rolno-przemysłowy Igloopol). Ludzie nagle stracili: przydział litra mleka dziennie na osobę, dwie i pół tony ziemniaków na rok, partię wołowiny lub wieprzowiny przed świętami, deputat węgla przed zimą. Kolonie, wczasy, dopłaty. Zakładowe wycieczki. Pracę wraz z coroczną 13. pensją. Oraz niezmącony przez lata spokój i wiarę w socjalizm. – Walnęło w nas jak grom – przypomina sobie Ludwik, dawny pegeerowski traktorzysta. – Nikt nie mógł uwierzyć, że to koniec. Jeden pytał drugiego: co teraz będzie? – i szukał nadziei w oczach sąsiada. Z początku jeszcze tak źle nie było – mieli z czego żyć, w sklepie nie brali na kreskę, a w razie większej potrzeby i jakiś zaskórniak się znalazł. Kiedy już stało się jasne, że PGR-y – albo coś na ich wzór – od nowa nie powstaną, raczkujące jeszcze samorządy musiały wziąć na swoje wątłe barki bezrobotnych. Wypłacać im zasiłki, zapomogi, organizować pomoc materialną. Mało kto ze zwolnionych myślał wtedy, żeby się dokształcić, przekwalifikować; tylko kolejki po kuroniówkę się wydłużały. – Ludzie żyli na „jakoś to będzie”, nie przyjęli do wiadomości i nie zrozumieli, że czasy się zmieniły i stare nie wróci – pamiętają w Czarnej. Ziemię po PGR-ach (oraz Państwowych Przedsiębiorstwach Rolnych, podlegających wcześniej pod Ministerstwo Sprawiedliwości, w których od końca lat 60. pracowali głównie więźniowie) przejęła Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Ale kto chciał, mógł sobie kawałek gruntu kupić. Za niewygórowaną cenę, z pomocą finansową gmin. Takich ogryzków ziemi rozdysponowano niemało, prywatni już gospodarze dostawali nawet po krowie na rodzinę. Byli na swoim, ale niestety nie wszyscy umieli sobie poradzić w nowej sytuacji. Jedni krowy sprzedali, żeby spłacać zaciągnięte prywatnie długi, inni – zatłukli i zjedli. Jedne poletka rodziły, inne zarastały; jedni wychodzili z pegeerowskiego getta, inni się w tym getcie pogrążali. Państwowe gospodarstwa rolne upadły z hukiem w całym kraju, ale jakoś tak się w publicznej świadomości przyjęło, że to Bieszczady dotknęła największa krzywda. Może przez to, że kojarzyły się od dawna z rubieżami, niedostępnością, a nawet zacofaniem. Ten wykrzywiony

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 33/2015

Kategorie: Reportaż