Pamiętają państwo czasy, kiedy jechało się do hotelu lub pensjonatu z duszą na ramieniu? I człowiek żegnał się w domu z rodziną jakby na zawsze? Wakacje były przygodą nie tylko dlatego, że maluch dwukrotnie psuł się po drodze, woda z sokiem w dziwnym tempie fermentowała w plastikowym termosie, a mokre ręczniki na karku zastępowały klimatyzację. Człowiek nigdy nie wiedział, co zastanie na miejscu. Tak zwany dom wczasowy to mógł być niezły straszny dwór. Z siusialnią na końcu długiego korytarza, żółtym strumyczkiem zimnej wody i starą parówą podawaną na śniadanie (do obiadu dodawano srebrną żyłę z kotleta i widmo truskawki z kompotu). Pokoiki bywały mikre jak te pretensjonalne dania w drogich restauracjach. Wśród zasłon błąkały się nostalgicznie stare zapaszki, a wykładzina (sic!) była podziurawiona jak sito. Fotografie w folderach nieraz obiecywały coś zgoła innego: fantasmagoryczne przestrzenie, luksusowe obicia foteli, a nawet czajniczek. Lecz poważny człowiek wiedział, że to taka konwencja. I przecież nikt nie jest na tyle naiwny, żeby brać poważnie te ziemie obiecane, ów senny wid. Bo należało się spodziewać wszystkiego! Świat się zmienia, ale dalej ssie krew z konsumenta. Konkurencja nie śpi, a media społecznościowe starają się na bieżąco weryfikować złote sny hotelowych marketingowców. Dlatego większość lipcowo-sierpniowych podróżników śledzi wpisy na hotelowych forach, gdzie goście oceniają stosunek jakości do ceny. Wpisy te mają osobną poetykę i założę się, że jakiś fajny kulturoznawca zrobi na ich podstawie szałowy doktorat. Mniej lub bardziej drobiazgowe, mniej lub bardziej emocjonalne, entuzjastyczne lub pełne żalu i rozczarowań – są pasjonujące same w sobie. Jako dokument socjologiczny. Czyli cała prawda o nas. No bo chcemy się wybrać na krótką jazdę, powiedzmy, do Wiednia. Znamy chwyt z rozszerzonym obiektywem, który sprawia, że pokój na zdjęciu wygląda jak stąd do Hollywood. Ale sprawdzamy ocenę i komentarze gości i… „Ostrzegam, że pokoje są naprawdę małe!”, dopisał ktoś. Oho! Trzeba mieć się na baczności. Mimo że hotel jest określany jako „znakomity” (stosowna liczba gwiazdek), może warto przejrzeć kolejne komentarze? „Cudowny widok”, czytam i wyobrażam sobie nocne skrzenie się Wiednia, blask pomarańczowych światełek, migotliwe punkty przemieszczających się w dole samochodów. „Widok zapiera dech w piersiach”, odnotował ktoś inny, najwyraźniej oczarowany. A, pieprzyć małe pokoje, myślę. Warto dla takiego widoku pomieszkać w czymś mniejszym, to tylko dwa noclegi. Ale zjeżdżam w dół strony i widzę kolejny koment: „Widok cudowny, pokój czysty, ale wyjątkowo brudne okna!”. Cholera. Panorama rozjarzonego Wiednia zgasła mi w głowie, jakby odłączono prąd całemu miastu. Brudne szyby? To niby jak mam oglądać to wesołe miasteczko? Zamykam stronę hotelu, wdzięczna internautom. Wchodzę gdzie indziej, znów hotel reklamowany jako „znakomity”. Czytam tajemnicze: „Pokój był cichy”. A potem zmysłowe: „Kosmetyki o zniewalającym zapachu”. Nieźle – myślę. I wyobrażam sobie kąpiel pełną zbawiennych soli, dobroczynnych olejków. „Personel mówi w pięciu językach”. Ta informacja zupełnie mnie rozbraja. Jakie to miłe! Zbędne i piękne. Jak mydlana bańka. Hotel dla mnie – decyduję i już mam płacić, klikać, kiedy wpada mi w oko inny, pełen oburzenia komentarz. „Zakurzona półeczka na kosmetyki!”, wścieka się ktoś. Och, to śmieszne – myślę. Ale skażenie idzie dalej i zaczyna krążyć po ciele, siejąc niepokój i grozę. „Bardzo drogi parking”. No cóż, nie prowadzę. A potem rozpaczliwe: „Kłopoty z herbatą!”. Jestem naprawdę rozbita. Od trzech godzin przeglądam opinie. Nikomu już nie wierzę. Trzęsą mi się ręce. Brak czajniczka urasta do rangi przestępstwa. Zamykam laptopa, oddycham głęboko. Wreszcie postanawiam: jadę do starego pensjonatu pod Wiedniem. Mam tam ulubionego kota. Chętnie sprawdzę, czy dobrze się starzeje. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint