Wiedza o strasznych rzeczach, jakie się przytrafiły ludzkości, jest potrzebna młodym ludziom do dojrzewania Anna Janko– poetka, pisarka, felietonistka. Zadebiutowała tomem wierszy „List do królika doświadczalnego”. Tom „Świetlisty cudzoziemiec” był nominowany do Nagrody Nike. Jej pierwsza powieść nosi tytuł „Dziewczyna z zapałkami” (nominacja do Nagrody Angelus oraz Nagrody Mediów Cogito), potem ukazała się „Pasja według św. Hanki” (także nominacja do Nike). Ostatnia książka to „Mała Zagłada”. W „Małej Zagładzie” idzie pani śladami mamy, Teresy Ferenc, wraz z nią ponownie przeżywa pacyfikację zamojskiej wsi Sochy, analizuje przyczyny i skutki zła. Po co? Dlaczego wraca pani pamięcią do II wojny światowej, w czasie gdy ludzie coraz częściej myślą o wojnie trzeciej, wręcz jej oczekują? – Trzecia wojna światowa właściwie już trwa i zbliża się do nas coraz bardziej. Po ataku na World Trade Center we wrześniu 2001 r. mówiło się, że to jej początek i że będzie to podjazdowa, przewlekła wojna z terroryzmem. No i się sprawdza. Ale kiedy wspominam moje dzieciństwo, pamiętam, że wypełniały je nie tylko opowieści mamy o II wojnie, właściwie ciągle dowiadywałam się o jakichś konfliktach na świecie. Przecież na tamte lata przypadła wojna Amerykanów w Wietnamie; nie było dziennika bez informacji o rozwoju wypadków. Masakra wietnamskiej wioski My~ Lai, stosowanie napalmu… – Na przykład. Codziennie wieczorem nowa porcja krwi. Mam poczucie, że w gruncie rzeczy z wojną nie rozstawałam się nigdy. I wreszcie zdecydowałam się opisać to, co było rdzeniem mojego dzieciństwa, czyli tragedię, traumę mojej matki oraz moje myślenie i odczuwanie wojny jako czegoś, co jest stale obecne w życiu człowieka w mniejszej lub większej skali. Kiedy parę lat temu mama poważnie zachorowała, bardzo się przestraszyłam, że odejdzie i nie będę miała z kim zweryfikować moich wspomnień dotyczących jej wspomnień. Pojechałam do Soch, zrobiłam pierwsze nagrania i zdjęcia, ale zaraz potem sama zachorowałam. Nastąpiły cztery lata przerwy w myśleniu o tej książce. Gdy się pozbierałam, jeszcze raz wróciłam do Soch i do rozmów z mamą. Czyli chciała pani zweryfikować fakty, uporządkować. Ocalić od zapomnienia historię prywatną, która stanowiła małą część powszechnej tragedii? – Powszechna tragedia składa się z tych prywatnych i tylko poprzez pojedyncze historie konkretnych ludzi można poczuć ogrom bólu. Mama długo nie umiała sobie poradzić z wojenną traumą, nie było kiedyś tylu psychologów ani terapii, które by takich ludzi „odbarczały”, a ją wspomnienia ciągle raniły, powodowały nawroty depresji. Wyobraziłam sobie, że napiszę książkę, która jej pomoże. Wyjaśnijmy, że na oczach pani dziewięcioletniej mamy Niemcy zastrzelili jej rodziców, pozabijali innych mieszkańców Soch, a całą wieś puścili z dymem. – A potem jeszcze zbombardowali to pogorzelisko, bo akcję zwieńczył nalot. Mama napisała cykl wierszy o tamtych wydarzeniach (jest poetką) – to w jakimś stopniu pomogło, ale nie wystarczyło. Traumę trzeba bardzo dokładnie wyrozmawiać i dlatego „Mała Zagłada” ma po części formę terapeutycznej rozmowy córki i matki. One obie rekonstruują tamten dzień. One i inni świadkowie masakry w Sochach. Nie jest to jednak dokument czy reportaż, lecz rzecz literacka; kontekst jest bardziej uniwersalny… Sochy zestawia się nieraz z francuskim Oradour-sur-Glane czy z czeskimi Lidicami, piszę także o nich. I o tym, że tamte miejscowości zostały upamiętnione w historii i sztuce swoich krajów, powstały książki, filmy, ponadto owa lokalna tragedia powraca co jakiś czas w międzynarodowym dyskursie politycznym. U nas, być może dlatego, że takich wsi, gdzie dopuszczono się ludobójstwa, były setki, nikt poza Lubelszczyzną nie pamięta nazwy Sochy… Oczywiście ciągle w Polsce porządkujemy tę naszą wojenną historię, ale zawsze zostaje jakaś zapomniana reszta. Bo tej reszty jest tak dużo. – To reszta przez duże R. Przypomnijmy choćby dzieci Zamojszczyzny. Ich tragedia jest porównywalna z tragedią dzieci żydowskich, ale czy powszechnie znamy szczegóły? W książce piszę o wszystkich dzieciach: polskich, żydowskich, japońskich, białoruskich… Jedne kosztem drugich w moim tekście nie giną. Nie giną także w czasie. Bo są to zarówno dzieci z II wojny, jak i te współcześnie zabijane na świecie. – Staram się uświadomić, że wojna nie kończy się nigdy, wojna nie umiera. „Bakcyl dżumy nigdy nie umiera”. Pani książka współbrzmi z powieścią Camusa. I stawia
Tagi:
Małgorzata Kąkiel