Piekło w DPS-ach

Piekło w DPS-ach

Tomczyce, 05.04.2020. Koronawirus w Polsce. Osoby dostarczające żywność i artykuły pierwszej potrzeby przed Domem Pomocy Społecznej w Tomczycach (woj. mazowieckie, pow. grójecki), 5 bm. Dyrektor placówki Marek Beresiński poinformował, że dodatni wynik testów na obecność koronawirusa ma 60 mieszkańców i 9 pracowników placówki. W placówce przebywa 87 pensjonariuszy. To osoby schorowane i niepełnosprawne. (kf) PAP/Marcin Obara

Pandemia obnażyła problemy od dawna zamiatane pod dywan Łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabsze ogniwo. William James, amerykański psycholog „Jesteśmy u kresu sił. Coraz więcej pensjonariuszy ma podwyższone temperatury. Boję się, że ci starsi ludzie zaczną umierać. Nie wytrzymamy dłużej niż parę godzin. Jest potrzebne wojsko i ewakuacja mieszkańców. Część podopiecznych leży w odchodach, nie ma już się nimi kto zajmować. Pielęgniarki (zatrudnione w DPS-ach i również zakażone – przyp. red.) mają wysoką gorączkę, są w kwarantannie i powinny wypoczywać, ale pracują po 24 godziny na dobę”. To słowa Marka Beresińskiego, dyrektora domu pomocy społecznej w Tomczycach w województwie mazowieckim, które mogliśmy usłyszeć dzięki reporterom TVN 24. W placówce potwierdzono zakażenie koronawirusem u 61 podopiecznych i dziewięciu pracowników. Koronawirus jest już w ponad 20 innych DPS-ach w Polsce, a podobne dramatyczne relacje i apele o pomoc obiegły większość mediów. COVID-19 dotarł m.in. do placówek w Kaliszu, Zamościu (gdzie zmarła już jedna pensjonariuszka), Wierzbicy koło Radomia czy Obornik Śląskich. Okoliczni mieszkańcy wspierają placówki, jak tylko mogą, dostarczając maseczki i inne środki higieny osobistej. W Bochni – gdzie też doszło do zakażeń koronawirusem – będący na skraju wyczerpania personel wsparły siostry dominikanki. Co na to rząd? Marlena Maląg, pisowska minister rodziny, pracy i polityki społecznej, przerzuca odpowiedzialność na samorządy, lekarzy i pielęgniarki. A wiceminister Iwona Michałek apeluje w mediach do Polaków, aby przekazywali ośrodkom maseczki, fartuchy i rękawiczki. Czy to jedyna pomoc, na jaką mogą liczyć ze strony rządu najsłabsze i najbardziej potrzebujące osoby w Polsce? Zostawieni sami sobie Paweł Maczyński, przewodniczący Polskiej Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej: – To, co się dzieje w DPS-ach, to dramatyczne zagrożenie. Gdy stwierdzono pierwszy przypadek koronawirusa w jednej z placówek, naturalne było dla nas, że należy tę osobę odizolować, najlepiej zabierając ją do szpitala. To nie jest taka sytuacja jak w domu rodzinnym, gdzie chory może przebywać bez styczności z kimkolwiek z zewnątrz. W dużych placówkach, np. 200-osobowych, utrzymanie reżimu sanitarnego jest praktycznie niemożliwe. Opiekunki zgłaszały nam, że starały się wyznaczyć miejsce izolacji chorych, ale osoby starsze, z demencją, i tak tam przychodziły. Nie jest bowiem tak, że każdemu podopiecznemu da się zapewnić indywidualnego opiekuna, który będzie czuwał, by ta osoba nie weszła na wyizolowane piętro budynku. Jednak DPS-y nie decydowały się na przewiezienie chorych do szpitali, lecz pozostawiały ich w placówkach. – Jak sądzę, domyślano się, że zakażona może być większa liczba osób, i właśnie dlatego zostawiano je same sobie – mówi szef federacji. – Najwyraźniej uznano, że lepiej mieć te osoby w jednym miejscu, pod kontrolą, niż przeprowadzić ewakuację do szpitali, na którą nikt nie był przygotowany. Nie było też wiadomo, gdzie mieliby trafić np. pacjenci z chorobami psychicznymi, ponieważ w szpitalach jednoimiennych byłoby to trudne do zorganizowania. Postanowiono więc zostawić DPS-y hermetycznie zamknięte, ustawiając przed budynkami patrole policji czy WOT i pozwalając niestety, by w ten sposób podopieczni i personel zarażali się od siebie nawzajem. Tak rzeczywiście się działo – mieliśmy zgłoszenie z jednego DPS-u o 10% zakażonych, tydzień później koronawirusa wykryto tam już u 80% podopiecznych. Decyzje władz o pozostawieniu chorych na miejscu spowodowały, że zakażenie rozprzestrzeniało się między podopiecznymi i personelem – i doprowadziło do dramatycznych sytuacji, w których nie miał kto zmienić opadających z sił pracowników. Ci ludzie zostali więc sami, a ich praca odbywa się ogromnym kosztem i nadludzkim wysiłkiem. W jednym z domów na nocnym dyżurze pozostały dwie osoby – i te dwie osoby musiały potem zaopiekować się całą placówką, gdy wykryto w niej koronawirusa. Paweł Maczyński wylicza kolejne kurioza, takie jak zbyt późne przywiezienie sprzętu ochronnego do placówek, w których i tak zdecydowana większość osób była już zakażona. Podkreśla, że zbyt późno zdecydowano o konieczności hospitalizacji zakażonych podopiecznych. Katarzyna, fizjoterapeutka w miejskim domu pomocy w aglomeracji: – Braki w personelu, szczególnie wśród opiekunów, są ogromne. Staramy się, by utrzymywane były zasady higieny, czystość i porządek, ale jeśli podopiecznych jest kilkudziesięciu – w tym wielu ma demencję, roznosi wszędzie różne rzeczy, wreszcie pozostawia po sobie różne wydzieliny – nie da się fizycznie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2020, 2020

Kategorie: Kraj