Rozmowa z Kirą Gałczyńską, autorką książki „Zielony Konstanty” Krytycy przedstawiali go jako błazna i tandeciarza Jako jedyna z biografów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego dotarła pani do przodków ojca. Było to bardzo pracochłonne. Czy trud się opłacił? – Prawdziwa biografia nie powinna bazować na mitach, domysłach i pobożnych życzeniach, a tak właśnie mój ojciec podchodził do przeszłości swej rodziny. W tej dziedzinie fakty nigdy go nie interesowały. O ileż przyjemniej było powtarzać, że wszyscy pierworodni synowie jego przodków nosili imię Konstanty, wszyscy od zarania byli kolejarzami. I tak to zostało w podręcznikach szkolnych… Jako dorastająca dziewczyna pytałam: A gdzie panowie Gałczyńscy pracowali w XVI czy w XVIII wieku? W trakcji dyliżansowej? Ojciec bez drgnienia powieki odpowiadał: – Chodzili po polach, grali na cytrach, okarynach, a jeszcze wcześniej mieli wielkie, białe skrzydła i byli aniołami. Może należało przystać na ten mit. Rodzina Wańkowicza nie spierała się z pisarzem, gdy twierdził, że jego ród wywodzi się od Matki Boskiej. – Bo to była Matka Boska. Ja zaś postanowiłam dokładnie przyjrzeć się rodzinnym parantelom, aby zrozumieć niektóre zachowania ojca. Np. to, że zarówno w wierszach, jak i w życiu prywatnym wspominał swego ojca z dużą niechęcią. Mama też twierdziła, że dom jego dzieciństwa pozbawiony był nie tylko kultury i smaku, ale zwykłej pogody, tkliwości, troski o dzieci. Często powtarzała zdumiona: skąd on się tam znalazł? Skąd wzięła się jego wielka muzykalność, wyrafinowany smak, potrzeba stałego uczenia się, nieomylne wyczucie plastyczne? Nic temu nie sprzyjało, może geny odziedziczone po dalszych przodkach? – Marian, dziad poety, folwarczny parobek, wżenił się w zamożną rodzinę piwowara. Z akt prezentujących losy sześciu pokoleń rodu Gałczyńskich wynika, że mieszkali na wsi, żaden z mężczyzn nie miał własnego gospodarstwa, wszyscy pracowali na pańskim. Ciągle coś ich gnało, lubili zmieniać adresy, aż dowędrowali do Warszawy. Pieniądze zdecydowanie się ich nie trzymały. Szymon, pradziad poety, gdy zawierał małżeństwo z Marianną Rutkowską zapisany był jako włościanin; gdy umierał, podano przy jego nazwisku – żebrak. Czy pani matka naprawdę była gruzińską księżniczką? Może i to poeta wymyślił, bo świetnie pasowałoby do postaci „srebrnej”, chmurnej Natalii. – Tu akurat nie ma licentia poetica. Rodzice mamy, Natalii Awałow, tak brzmiało jej panieńskie nazwisko – mieszkali w Kaliszu. On był kornetem 15 Aleksandryjskiego Pułku Dragonów i rzeczywiście pochodził ze starego, majętnego rodu Borżomich w Gruzji. Przeniesiony służbowo do Kalisza, został przedstawiony na balu córce naczelnika powiatu, pannie Wierze Pietrownie. Oświadczył się. Z tego związku urodził się syn – Mikołaj i córka – Natalia. Gdy wybuchła I wojna światowa, korneta Konstantina Nikołajewicza wezwano do Rosji. Trafił na front rosyjsko-turecki na Kaukazie. Tam został ranny. Babcia Wiera podążyła za nim, dotarła aż do Kaługi. Ale rozgorzała rewolucja, nie było szans na dalsze poszukiwania. Babcia wróciła do Polski przekonana, że męża zabili czerwoni. Tyle że nie miała dowodów. Przeżył zawieruchę? – Tak. Po latach zdołałam się dowiedzieć, że dziadek dostał się do niewoli tureckiej, potem wpadł w ręce bolszewików, ale miał szczęście – oddział potrzebował stajennego, a Konstantin Nikołajewicz miał wielką pasję – konie. A po rewolucji wrócił do Gruzji, samotny zamieszkał nad rzeką Kurą. I tam umarł. Nigdy nie dowiedział się, że miał zięcia poetę. Udało się pani znaleźć kilka nigdzie nie publikowanych wierszy ojca. Czy prawdą jest, że poeta często palił swoje utwory i wtedy przepadały bezpowrotnie, bo przecież nie pisał tym swym słynnym, zielonym atramentem przez kalkę? – Mama próbowała temu przeciwdziałać, ale beż większego powodzenia. Wiele lat po śmierci ojca opowiedziała mi o jego złych okresach, jak to nazywała. Objawiających się melancholią, wewnętrzną pustką, nerwowymi lękami, bezgranicznym znudzeniem. Nie był w stanie napisać nawet najbłahszego listu. Nie czytał, nie słuchał muzyki, nie pił kawy. Bezmyślnie przerzucał gazety, chodził z kąta w kąt. Po kilku dniach takiego życia zaczynał pić wódkę. Te okresy zawsze przychodziły po miesiącach pracy, inspiracji, wielkich uniesień. Gałczyński był więc alkoholikiem? – Lekarze upierali się przy chorobie psychicznej, zwanej cyklotymią. Nie wiem, czy tak rzeczywiście było. Jedno jest
Tagi:
Helena Kowalik