W obronie lidera Samoobrony Bestia to populizm i jego uosobienie – Andrzej Lepper z rzeszą swoich zwolenników, zamieszkałych w „krainie poza wielkim miastem”. Należą do niej m.in. takie miejscowości jak Kłaj, Mława, Pcim czy Pacanów, uznane – dlaczego?! – za symbol zapyziałej zaściankowości. Któż pamięta, że najwybitniejsi, najbardziej znani Polacy z Janem Pawłem II na czele nie wywodzą się z Warszawy, Krakowa, Poznania, Wrocławia, Trójmiasta czy innych renomowanych centrów wszelkiej mądrości. Tam to garną się piękni, którzy z racji wykształcenia, obycia w świecie, statusu społecznego, a nierzadko też stanu konta – aspirują do „rządu dusz” i sprawowania władzy. „Piękni” nie są grupą jednorodną, wręcz przeciwnie, można wśród nich wyróżnić z grubsza dwa główne nurty: neokonserwatystów, przezwanych urągliwie „neokonusami”, oraz modernizatorów, do których per analogiam pasowałoby miano „neonowców”. Znamiennym przykładem starcia tych dwu orientacji może być polemiczna recenzja pt. „Między Harvardem a Kłajem”, którą na łamach „Polityki” (nr 10) „neonowiec” Adam Krzemiński skwitował książkę „neokonusa” Zdzisława Krasnodębskiego pt. „Demokracja peryferii”. Referując dosyć ściśle poglądy prof. Krasnodębskiego, publicysta „Polityki” (a mój stary znajomek) zarzuca „neokonusowi”, że próbuje rozprawić się „z całym protestancko-oświeceniowym projektem nowoczesności”, przeciwstawiając mu „pisany dla Kłaja” apel o „pamięć afirmatywną”, o powrót do tradycji przedrozbiorowych, a poza tym o przeprowadzenie radykalnej dekomunizacji. Moim zdaniem (może mylnym), obaj panowie popełniają zasadniczy błąd, typowy dla „pięknych”. Chodzi o wybiórcze traktowanie naszych dziejów. Krasnodębski skupia się na tradycji sarmacko-szlacheckiej, Krzemiński – na importowanej ideologii protestancko-oświeceniowej. Ani jeden, ani drugi nie zauważają, że poza polem ich widzenia pozostaje ogromna większość narodu. Wszak demokracja szlachecka, miła Krasnodębskiemu, funkcjonowała kosztem zniewolenia i degradacji mas chłopskich, czego skutki odczuwamy po dziś dzień. Z kolei „projekt protestancko-oświeceniowy” koliduje z głównym wątkiem polskiej tradycji. Kopernik ani Kochanowski nie byli protestantami, a zacny i mądry Modrzewski chyba nie należał do najbardziej reprezentatywnych i wpływowych zwolenników reformacji, którzy pod przewodem m.in. Radziwiłłów na potęgę „kolaborowali” ze Szwedami… Od dawna z uporem maniaka (a może obserwatora odpornego na stereotypy…) upominam się o poważną, ponad wszelkimi podziałami dyskusję o naszej tożsamości kulturowej. Chodzi zarówno o naszą chłopskość, jak może jeszcze bardziej – o słowiańskość. Tożsamość nie powstaje wszak z dnia na dzień ani nawet ze stulecia na stulecie – kształtuje się przez wieki, na pierwotnym podłożu, a nasze podłoże kulturowe jest słowiańskie. Dobitnie świadczy o tym język, to zwierciadło wspólnej „duszy”. Jacy byli, jakimi – w dużej mierze – pozostają Słowianie? Rzecz znamienna, jak dalece nasi „piękni”, niezależnie od opcji, ignorują nie tylko rodzimych diagnostów, jak Bolesław Prus czy Antoni Kępiński (autor „Psychopatii”), ale też nie przyjmują do wiadomości sygnałów z zewnątrz, np. fundamentalnej pracy francuskiego historyka-demografa średniego pokolenia, Emmanuela Todda, pt. „L’invention de l’Europe”. Po dociekliwych badaniach Todd postawił tezę, że zachodzi daleko idąca korelacja między modelem rodziny a całokształtem stosunków, właściwych danemu społeczeństwu. Zdaniem Todda, w Niemczech dominowała rodzina autorytarno-antyegalitarna, generująca nazizm, w Rosji – autorytarno-egalitarna, sprzyjająca komunizmowi. Todd nie zajął się Polską, a polscy naukowcy jak jeden mąż „nie zauważyli” Todda i nie podjęli postawionych przez niego problemów. Z potocznej obserwacji wynikałoby, że nasza rodzina ma charakter partnersko-egalitarny. Dowody na to i w ogóle na nasze skłonności do egalitaryzmu („szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”) znaleźć można i w życiu, i w literaturze. Jeśli nam jako Słowianom właściwy jest „gen egalitaryzmu” – płynęłyby stąd istotne wnioski. Ten przede wszystkim, że szlachta, drastycznie naruszając równowagę między stanami (z krzywdą chłopskiej większości), działała wbrew naszym najgłębszym predyspozycjom, a tym samym wypaczała naszą tożsamość kulturową. W dobie „realnego socjalizmu” – przy wszystkich jego ułomnościach – w Polsce panowały stosunki w dużej mierze egalitarne i chyba dzięki temu po 1956 r. doszło u nas do zaskakującego rozkwitu wszystkich dziedzin twórczości. Zjawisko to po dziś dzień nie doczekało się pogłębionego komentarza, bo jest kłopotliwe dla „pięknych”, dominujących w środowisku opiniotwórczym. Inną ważną cechą Słowian wydaje się postawa antymilitarystyczna, której nie należy mylić z pacyfizmem (jak się to nagminnie czyni). Nie przypadkiem chyba Kochanowski w „Odprawie
Tagi:
Anna Tatarkiewicz