Ta rozmowa ma już kilka dobrych lat, choć odbyła się niespełna dekadę temu. Zapadła mi mocno w pamięć i sam już nie wiem, czy dlatego, że słusznie zrobiła na mnie wrażenie, czy jednak udowodniła moje uprzedzenia, potwierdzała obawy, wzmacniała i tak ugruntowaną niechęć. Toczyłem ją na nie do końca neutralnym gruncie z grupą mniej więcej 20-latek i 20-latków studiujących dziennikarstwo w Warszawie. Opowieść o niej upubliczniałem w ograniczonym stopniu, relacjonując zdarzenie różnym późniejszym rozmówcom i rozmówczyniom. W tej rozmowie niewątpliwie wykorzystałem swoją władzę symboliczną (mężczyzna, wykładowca, osoba sporo starsza). Nie chciałbym, żeby jej przywołanie zabrzmiało stygmatyzująco. Nie pamiętam zresztą dzisiaj żadnej z osób w niej uczestniczących, mam wspomnienie grupy. Pretekstem było pojawienie się w kilku pisanych na zajęcia tekstach, które potem analizowaliśmy i omawialiśmy, słowa i pojęcia polskość. Zaskoczyło mnie, że od tej polskości, bez specjalnej przyczyny zawartej w temacie zadania, zrobiło się jakoś gęsto. Nie wiem, dlaczego ta rozmowa przypomina mi się co roku w okolicach kolejnej, zbliżającej się do setki, rocznicy zamordowania przez polskiego nacjonalistę prezydenta Gabriela Narutowicza, o którym młodzież studencka uczestnicząca w tej rozmowie albo nie słyszała, albo z niczym go nie kojarzyła, bo przecież „Czego pan od nas chce, na historii doszliśmy do bitwy pod Termopilami”. W sposób okrutny i bezwzględny postanowiłem dowiedzieć się, czym jest dla nich polskość, którą licznie przywołali bez specjalnego uzasadnienia i potrzeby (z mojego punktu widzenia). Uznałem, że umyka mi, dlaczego to ważne i dlaczego akurat dla nich. Zapytałem zatem, czym jest dla nich polskość, co dla nich oznacza, jakiego rodzaju wartości symbolizuje, jak wpływa na ich życie, podejmowane decyzje, rozumienie i interpretację świata wokół. Czym jest ta polskość, którą ociekały ich teksty? Najpierw była cisza. Potem, stosując reguły sokratycznej metody majeutycznej, usiłowałem wydobyć z nich rozumienie owej polskości. Może jest jakieś słowo, które ją dookreśla, przybliża nas do jej zrozumienia, oddaje symbolicznie jej znaczenie, sprawia, że niezrozumiałe staje się dostępne. Czyli ta polskość, pytałem podstępnie i stronniczo, to co? Czym jest? Z czym się kojarzy? I wtedy w odpowiedzi dostałem pierwszy cios. „Ze świętami”, padło z czyichś ust i reszta grupy przytaknęła, odetchnęła, potwierdziła. Polskość to święta. Święta polskość. Próbowałem drążyć: ale jakie święta, co to znaczy, że polskość można najlepiej opisać fenomenem świąt? Które święta? I wtedy byłem liczony po raz drugi. Padło mocne: „No, Boże Narodzenie, bo przecież jednak nie Wielkanoc”. Aha, dobrze, mówię. Czyli o polskości, tak jak najpełniej ją rozumiecie, najlepiej opowiadają święta bożonarodzeniowe. Ale co takiego w nich jest, co pozwala wam się z Polską utożsamiać? Co w nich jest takiego istotnego? Co was w nich kształtuje? Co w nich jest najważniejsze, co zaświadcza o tej ich polskości? I tu nastąpił nokaut, chociaż bez całkowitej utraty przytomności. „No, 12 potraw”. Jak mam to rozumieć?! Że o waszym życiu, decyzjach, wyborach, poczuciu sensu i tożsamości decyduje obyczaj podawania 12 potraw wigilijnych? Jaki jest tu związek? Co mają pierogi, bigos, barszcz do rozumienia świata, oprócz zrozumienia, że mam co zjeść, jak się objeść, być sytym i bezpiecznym? A przecież, mówię, jest być może w tym obyczaju pewien element, tradycja, która mogłaby być podstawą do zbudowania postawy wobec świata, z której można wywieść jakieś reguły, postulaty, model funkcjonowania. To ten zwyczaj pozostawiania jednego, dodatkowego nakrycia w oczekiwaniu na przyjście kogoś nieznajomego (dla wierzących, w domyśle, Jezusa). Zapada niezręczna cisza na sali, pusty talerz przegrywa sromotnie z 12 potrawami, polskość moich studentów i studentek nie ma w sobie nic z pustego talerza na wigilijnym stole. Ja leżę, jest po mnie. I wtedy przychodzi jeszcze na dobicie: „Byśmy nie wpuścili, to tylko taki zwyczaj, gest, nie wiadomo po co”. Ogrom spustoszenia w głowach skądinąd świetnych osób oczadzonych wszechobecnym katolickim pustosłowiem, oblanym nacjonalistycznym sosem, krzywda, którą wyrządziliśmy im szkołą, katechezą pod pozorem lekcji religii, rytualnością całego państwa, byciem cicho, kiedy trzeba krzyczeć. Z tej rozmowy podniosłem się dopiero w ostatnim roku, kiedy usłyszałem ich krzyk na ulicy: o klimat, o przyszłość, o prawa kobiet, o równość, o różnorodność, o wolność decydowania. Kiedy światu wartości pierogowych wykrzyczeli swoje wypierdalać. Jestem pewien, że wśród nich, na polskich ulicach, byli