Steffen Möller, obiekt westchnień wielbicielek serialu „M jak miłość”, to teolog, kabareciarz, wykładowca UW Wuppertal, jego rodzinne miasto w Nadrenii Północnej-Westfalii, leży przy autostradzie A46 do Hiszpanii i jest miastem partnerskim Legnicy. – Nigdy tam nie byłem, ale mój pradziadek pracował parę lat w Legnicy jako proboszcz protestancki, do dziś ponoć ludzie go pamiętają, mimo że zmarł w roku 1936. Najpierw Steffen był rozpieszczanym jedynakiem. – Ale to szybko się skończyło – śmieje się. – I zaczęła się ostra walka przy stole o ostatni sznycel. Jako pierworodny byłem wychowywany bardzo ostro, a mój najmłodszy brat mógł już się poruszać po rozminowanym polu. Tradycje jednak przetrwały: kolację obowiązkowo jedli o 18, dwie godziny później w pokojach chłopców gaszono światło. Steffen czytał pod kołdrą, świecąc latarką. Tilman jest tylko dwa lata młodszy od Steffena i pracuje we francuskiej firmie ubezpieczeniowej. Julian (młodszy o 13 lat) jeszcze się uczy. Czy są dumni z brata emigranta? – Moja działalność w Polsce nie robi na nich wrażenia, nic nie rozumieją z tego, co mówię w serialu – tłumaczy Steffen. W Wuppertalu Steffen skończył czteroletnią podstawówkę, potem dziewięć lat był w gimnazjum. Gdy miał 15-17 lat, prowadził msze dla dzieci, występował w jasełkach, gdzie grywał pierwszego pasterza. Zamiast wojska odbył roczną służbę zastępczą. – Do południa opiekowałem się starszym panem ze stwardnieniem rozsianym, po południu chodziłem na spacery z niewidomymi – wspomina Steffen. Trafił na studia. Najpierw do Bochum – tam zrobił kurs hebrajskiego i wstęp do studiów teologicznych. Skąd takie zainteresowania? – Mój tata jest profesorem teologii, matka naucza religii protestanckiej. Na studiach grał w zespole… Ostre Wrzody. Występowali w czwórkę, można ich było spotkać na ulicach, w restauracjach, na urodzinach. – Raz nawet próbowaliśmy zakwalifikować się do występu na scenie kabaretowej w Berlinie, ale zajęliśmy tylko czwarte miejsce. Po studiach chciał zamieszkać we Włoszech. Pojechał do Florencji i Pizy, żeby wyrecytować przed Duomo bajki w języku włoskim. Tekstów nauczył się na pamięć (rozpiera się na ławce i recytuje „Lupo e i 7 capretini”). – Ale okazało się, że jestem zbyt nieśmiały. Cała nauka poszła na marne. Wróciłem do Berlina – wzdycha Steffen. Oszwabili Niemca Kolejny pomysł na życie pojawił się pod koniec studiów. – W Berlinie zobaczyłem dziwny plakat: kurs języka polskiego w Krakowie – 600 DM. To mnie podekscytowało! – wspomina. I tak od 1994 r. jest w Polsce. Na granicy w Słubicach pozbył się starego volkswagena busa. Przed hotelem Polonia sprzedał go Turkom za 500 marek. – Dali mi w banknotach po 10 marek. Przeliczyłem, bo mnie wcześniej ostrzegano, że kantują. Okazało się, że dostałem jedynie 49 banknotów. Turek udawał, że jest zaszokowany tą wiadomością. Zaczął przeliczać i chyba w tym momencie, dokładając nową dziesiątkę, jakoś schował większość banknotów. Gdy się potem spostrzegłem, miałem tylko 19 banknotów zamiast 50 – wspomina Steffen. Jeden z kursów polskiego w Krakowie organizowały dwie kobiety związane z ruchem feministycznym. W jednej z nich się zakochał. – Ale wyszło na jaw, że panie mają się ku sobie – wspomina Steffen. Przyznaje jednak, że w końcu poznał w Polsce pewną kobietę, dla której został w naszym kraju. Były też poważne problemy z naszym językiem. Gdy w Krakowie zobaczył informacje o dziełach Ludwika van Beethovena, myślał, że chodzi o kobietę. Recytuje: – „Jaka wielka jest Warszawa, ile domów, ile ludzi, ile dumy i radości w sercach nam stolica budzi, ile… – zaraz – kin, teatrów, samochodów…”. – To z kursu? – Nie, z własnej inicjatywy się nauczyłem – śmieje się Steffen. – To ostatni tekst starego elementarza, wiersz Juliana Tuwima. Od początku pobytu w Polsce uczy niemieckiego. Początkowo miał być wykładowcą w gorzowskim Kolegium Języków Obcych, wylądował jednak w Warszawie. Prowadził zajęcia w szkołach, w Instytucie Austriackim, obecnie uczy stylistyki studentów UW. Chwali się, że „zna osobiście najważniejszych szefów polskiego gospodarstwa, chociaż raczej ze strony gramatycznej”. Gdy żartuję, że jego studentki na powiekach mają narysowane serduszka i napisane:
Tagi:
Wojciech Wyszogrodzki