Zakaz publikowania sondaży na tydzień lub dwa przed wyborami to nowy pomysł SLD. Nie poprawi on notowań lewicy ani nie wzmocni polskiej demokracji. Jeśli stłuczemy termometr, gorączka choremu nie spadnie. Każdy ma prawo do informacji. A zakaz publikowania wyników sondaży jest odbieraniem społeczeństwu prawa do informacji. Oczywiście, że wyniki sondaży wpływają na postawy społeczne. Ale na wybory ludzi wpływają również wszelkie inne informacje. Niech lewica wysyła takie informacje, które powiększą grono jej sympatyków, a nie zakazuje dostępu do komunikatów, które mogą pokazywać jej słabość. Nawiasem mówiąc, pretensje do wyników sondażowych zgłaszają zazwyczaj ci, którzy mają w nich kiepskie wyniki. Nie zgadzam się również z opinią Krzysztofa Gawkowskiego, sekretarza SLD, pomysłodawcy tego rozwiązania, że „zakaz publikowania wyników sondaży zwiększy frekwencję wyborczą, bo nikt nie będzie wiedział, jakie będą wyniki wyborów”. Obawiam się, że frekwencja zależy nie od technicznych sztuczek i zakazów, lecz od posiadania atrakcyjnej wizji społecznej, umiejętności pobudzania ludzkich emocji i zdolności zainteresowania ludzi debatą publiczną oraz sporami politycznymi. Jeśli te ostatnie mają się nijak do życia przeciętnego Kowalskiego, a poziom debaty publicznej sięga bruku i nie poprawia w żaden sposób jakości życia ludzi, to trudno się dziwić, że polityka staje się hobby atrakcyjnym jedynie dla wąskich kręgów działaczy partyjnych. Zakaz publikacji sondaży zmniejszy zainteresowanie życiem politycznym wśród tych ostatnich 20% społeczeństwa, które zatykając nos, jest jeszcze w stanie oglądać krajowe bijatyki partyjne i pójść zagłosować. Sposobów na budowanie wpływów lewicy trzeba szukać inaczej. Robert Krasowski, konserwatywny publicysta, w swoim czasie na łamach „Polityki” zarzucił polskiej lewicy konserwatyzm, zblazowanie, brak sprzeciwu wobec istniejącego porządku. I choć nie ze wszystkim w diagnozie Krasowskiego można było się zgodzić, to kilka spostrzeżeń w jego artykule było trafnych. Wydaje się, że kończy się czas na leczenie kompleksów po PRL. Lewicowe elity po 1989 r. nadmiernie zabiegały o akceptację na salonach politycznych w nowych warunkach. I za każdym razem, kiedy przepraszały za przeszłość i zbyt nisko się schylały, obrywały za „swoje pochodzenie”. Społeczne naznaczenie osób o lewicowym przechyle przez nową klasę panującą i jej ideologię nie powodowało buntu na lewicy. Wręcz przeciwnie: umacniało w kręgach SLD odruchy konformizmu, tworzyło wyuczoną nadmierną asekurację niepozwalającą upominać się o pewne sprawy, a w innych kwestiach powodowało całkowite milczenie. Owa ostentacyjna wręcz „prosystemowość” wcale nie zwiększała akceptacji lewicy przez nowe elity polityczne o styropianowym rodowodzie, a na pewno nie budziła respektu dla niej. Teraz należałoby zakończyć stosowanie tej taktyki. Ćwierć wieku i wystarczy. Odejście Wojciecha Jaruzelskiego – które zbiegło się w czasie z deklaracją Aleksandra Kwaśniewskiego o tym, że już nie ma ochoty na angażowanie się w jakikolwiek projekt polityczny, oraz z nieudanym eksperymentem Palikota wraz z częścią postkomunistycznej lewicy i słabym wynikiem SLD w wyborach do europarlamentu – symbolicznie kończy pewną epokę. Na razie nie widać na horyzoncie nowych dróg. Ale muszą się pojawić, bo widać sporo niezagospodarowanych przestrzeni. Nie jest prawdą, że PiS przejęło elektorat socjalny, a PO elektorat liberalny kulturowo i nie ma już miejsca dla lewicy. PiS jedynie czasami – w przerwach między Smoleńskiem, wietrzeniem zdrady narodowej i szukaniem antypolskich spisków – prezentuje socjalną frazeologię, która jednak nie ma nic wspólnego z działaniami na rzecz państwa socjalnego i większej równości. Natomiast wartość liberalizmu PO i pozornie większej otwartości widać było już wielokrotnie, kiedy w debatach nad antykoncepcją, edukacją seksualną czy in vitro wychodził z posłów PO zaściankowy konserwatyzm. A ich klęczenie przed funkcjonariuszami Kościoła nie różni się jakościowo od klerykalizmu PiS. Mówiąc inaczej: zarówno prawa socjalne, jak i prawa obywatelskie są w polskich warunkach zupełnie bezdomne. Aby wpisać je na swoje sztandary, należy jednak zerwać z asekuracją, nieco zaryzykować i pójść na zwarcie z panującym ładem. Czasami jest to niemiłe, ale zawsze powoduje reakcję. Lepsze to niż obojętność i usypiający marazm. Bez emocji trudno uprawiać politykę. Jeśli ktoś nie lubi ryzyka i chce spokojnie siedzieć w fotelu, niech zajmie się ogródkiem, robieniem na drutach, a walkę o ład społeczny zostawi innym. Lewicy też przydałoby się trochę męczenników poturbowanych przez system. Klincz PO-PiS nie będzie trwał wiecznie.