Chociaż zimna wojna zakończyła się ponad 20 lat temu, a amerykańska potęga mocno się skurczyła i uzależniła od środków finansowych Chińskiej Republiki Ludowej, wybory w Stanach Zjednoczonych wciąż przyciągają uwagę świata. Mimo że zdaniem Noama Chomsky’ego, amerykańskiego intelektualisty, wszyscy powojenni prezydenci USA zasługują na trybunał norymberski, światowa opinia publiczna za każdym razem liczy, że wygra kandydat choć trochę rozsądniejszy. W tym roku w roli amerykańskiego kowboja namaszczonego przez prawicowych jastrzębi występuje Mitt Romney. Dla niego świat zatrzymał się w miejscu, a głównym wrogiem jest Rosja. To może się podobać polskiej prawicy, która trzyma kciuki za zakończenie ery upadku cywilizacji białego człowieka i zwycięstwo amerykańskich prawicowych oszołomów. Więcej wydatków na zbrojenia, mocniejsza cenzura obyczajowa, karalność posiadania jakiejkolwiek ilości środków odurzających, teoria kreacjonizmu zamiast nauczania ewolucjonistycznej biologii w szkołach, chrześcijański purytanizm połączony ze stosowaniem kary śmierci, prawicowi kaznodzieje w mediach – to może się podobać polskim talibom z PiS. Do tego pewnie jeszcze amerykańskie rakiety i bazy wojskowe nad Wisłą i „prawdziwi Polacy” już czują się dobrze. Ale dla wyborców PO też coś się znajdzie wśród propozycji amerykańskiej konserwy. Jedno z klasycznych stwierdzeń Romneya o tych, którzy na pewno nie zagłosują na niego – pasożytach żyjących na koszt państwa i nierozumiejących idei przedsiębiorczości – to miód na serca polskich neoliberałów. Przypomnijmy ten poetycki opis: „To ludzie zależni od państwa, którzy mają mentalność ofiar i wierzą, że rząd ma się nimi opiekować. Wierzą, że mają prawo do opieki zdrowotnej, do jedzenia, do dachu nad głową i do wszystkiego, co tylko można sobie wymyślić”. To niemalże język polskich ekonomicznych „buszmenów” spod znaku Balcerowicza. I jak tu nie kochać amerykańskiego kapitalizmu za jego prostolinijność i szczerość wobec motłochu? Nieliczenie się z ochroną środowiska, mniej pieniędzy na wydatki socjalne, prywatyzacja pozostałości sfery publicznej, inwestowanie w gaz łupkowy kosztem społeczności lokalnych, brak dostępu do powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego i likwidacja darmowej służby zdrowia – to z kolei może budzić sympatię Platformy Obywatelskiej. Aby amerykańska demokracja była bardziej demokratyczna i służyła za wzór w różnych częściach świata (od Iraku przez Kolumbię po Afganistan), republikańskie władze stanowe zastosowały w tym roku pewne ulepszenia. Niektóre stany, aby zwiększyć szanse na zwycięstwo Republikanów, wprowadziły przepis, że wyborca podczas głosowania musi się wylegitymować dokumentem tożsamości wydanym przez stan, np. prawem jazdy. Nie wszyscy Amerykanie mają taki dokument. Tak się składa, że ci, którzy go nie mają, należą do tej gorszej i roszczeniowej części Ameryki, która nie zawsze kocha pomysły republikańskiej prawicy – najczęściej prawa jazdy nie mają czarni, Latynosi, biedota z amerykańskich slamsów i studenci, czyli środowiska popierające raczej Demokratów. Tak się też składa, że inny dokument wydawany przez władze stanowe – prawo do posiadania broni – mają zazwyczaj republikańscy miłośnicy strzelania. Polska prawica też mogłaby wymyślić takie rozwiązania. PiS powinno np. zażądać od potencjalnego wyborcy zaświadczenia od lokalnego proboszcza lub dowodu wpłaty datku na Telewizję Trwam. Tylko takim sprawdzonym Polakom należałoby się prawo głosu. Platforma Obywatelska, chroniąc prawa do racjonalnego wyboru, również mogłaby wprowadzić pewne modyfikacje – np. konieczność posiadania domu na własność albo zarabiania powyżej 100 tys. zł rocznie. Wtedy roszczeniowa hołota przestałaby zagrażać światłym rządom odpowiedzialnym za dyscyplinę finansową i rozkwit wolnego rynku. Wściekłość republikańskich władz Teksasu wzbudziła informacja, że 50 międzynarodowych obserwatorów z Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE) ma zamiar nadzorować prawidłowy przebieg amerykańskich wyborów. Cóż za europejska prowokacja! Prokurator generalny Teksasu Greg Abbott, gdy tylko się o tym dowiedział, oznajmił: „Obserwatorzy ONZ nie będą się mieszać do wyborów w Teksasie. Jeśli będzie trzeba, postawię zarzuty kryminalne”. Gubernator Teksasu Rick Perry dodał: „Żadni obserwatorzy czy inspektorzy ONZ nie będą brali udziału w procesie wyborczym w Teksasie”. I choć OBWE nie ma nic wspólnego z ONZ, dla amerykańskiej konserwy nie ma to znaczenia – każda organizacja międzynarodowa kojarzy się im z eurokomuną i budzi ich niechęć. To tak samo jak w przypadku polskich „prawdziwych patriotów”. Wspomniany prokurator generalny stanu Teksas, który tak chętnie