O podejrzanej kulturze i gniewnym klubie

O podejrzanej kulturze i gniewnym klubie

Nie znam jeszcze wyników wyborczych lewicy, ale obawiam się, że nie są oszałamiające. Słabe notowania w sondażach i niemożność przebicia się w wyborach ugrupowań nazywanych lewicowymi to tylko element (i wcale nie najważniejszy) ogólnej zapaści lewicy w Polsce. Istotniejszy jednak niż wynik wyborczy jest problem braku lewicowej kultury, komentarzy i głosu lewicy na co dzień wobec tego, co się dzieje. Kiedy 11 listopada po ulicach Warszawy, Wrocławia czy Krakowa maszerowały bojówki prawicowo-nacjonalistyczne, chcąc odreagować atmosferę, jaka zapanowała tego dnia w mediach oraz w kręgach „prawdziwych Polaków”, wybrałem się do kina na ostatni film Kena Loacha. Słowo ostatni w tym przypadku ma podwójne znaczenie – jest to nie tylko najnowszy film brytyjskiego reżysera, ale również – jak zapowiedział Loach – ostatni jego film fabularny. Kiedy nacjonalistyczni kibole zalali polskie ulice, w sali kinowej film „Klub Jimmy’ego” – wyświetlany tylko raz dziennie i w jednym kinie we Wrocławiu – oglądały dwie osoby (licząc mnie). To pokazuje dysproporcje między wpływami w społeczeństwie prawicowej propagandy i lewicowej kultury. Obejrzenie dzieła Loacha powinno być w Polsce obowiązkowe dla każdego działacza społecznego, który choć trochę utożsamia się z lewicą, a także dla każdego członka SLD. Może od tego należałoby rozpocząć – np. zamiast składek partyjnych zakup przynajmniej dwa razy w miesiącu „Przeglądu” (plus czytanie ze zrozumieniem), obejrzenie filmu Kena Loacha, Hansa Weingartnera lub innego lewicowego reżysera (których w świecie nie brakuje), obecność na lewicowym wykładzie lub społecznie zaangażowanym koncercie. Do tego raz w miesiącu książka na temat nierówności społecznych, inwigilacji przez państwo czy historii panowania Kościoła. Raz na kwartał wizyta w teatrze na sztuce Demirskiego lub innej Strzępki. Po takim rocznym stażu przygotowawczym można by dopiero myśleć o rozmowach na temat lewicowej polityki. Obawiam się, że obecne niezbyt liczne kręgi politycznej lewicy w Polsce po takiej selekcji musiałyby jeszcze radykalniej się skurczyć. Powyższa propozycja może się wydawać gorzkim żartem ukazującym słabość kulturową i intelektualną polskiej lewicy. Ale nie zawsze i nie wszędzie tak było. Akcja filmu „Klub Jimmy’ego” rozgrywa się w latach 30. XX w. w Irlandii, gdzie tytułowy bohater stara się stworzyć na głębokiej prowincji miejsce, w którym można potańczyć, poczytać, młodzi chłopcy mogą uczyć się boksu, inni mogą się uczyć rzemiosła. Chodzi tylko i aż o miejsce, gdzie – jak twierdzi w filmie młoda dziewczyna – „można spotkać się, porozmawiać i potańczyć bez czepiania się glin i kościelnych klechów”. To napotyka oczywiście sprzeciw dość często spotykanej w historii walk społecznych koalicji: Kościoła, lokalnych bogaczy i służących im za pięść faszystów. Po drugiej stronie są związkowcy, bezrobotni, robotnicy i ci wszyscy, którzy nie chcą lub nie mogą układać się z panującym systemem. „Od potańcówek wszystko się zaczyna. Później pojawiają się książki. A na końcu mamy komunistów. Najpierw te niebezpieczne myśli opanowują nogi, a później inne części ciała i w końcu dochodzą do głowy”, straszy ksiądz w filmie Loacha. A jak mawiał Max Weber, to właśnie głową, a nie innymi częściami ciała uprawia się najskuteczniej politykę. Filmowy ksiądz ma sporo racji. Gdy popatrzymy na historię europejskich ruchów społecznych – najpierw była niewinna zabawa, potem słowa, a na końcu walka polityczna. I chyba w takiej kolejności należałoby zacząć odbudowywać wpływy lewicy w Polsce. Związki zawodowe w Hiszpanii czy we Francji na początku XX w. właśnie od potańcówek dla biedoty i tworzenia miejsc, gdzie można w swobodnej atmosferze porozmawiać, zaczynały budowę swoich przyczółków. Dziś w sprywatyzowanej Polsce też nie ma zbyt wiele przestrzeni, gdzie ludzie mogą spontanicznie, bez opłaty i dobrowolnie tworzyć oddolne wspólnoty. Wolny umysł potrzebuje wolnej kultury, tak jak świeżego powietrza potrzebuje człowiek do oddychania. Tylko w takich warunkach można wstać z kolan i zobaczyć z innej perspektywy tych, którzy na co dzień karmią nas banałami i propagandą i skracają coraz bardziej smycz, na której nas trzymają. Bez przestrzeni swobodnej debaty trudno w ogóle mówić o demokracji. A o lewicy tym bardziej. Kiedy w tym roku pomagałem we Wrocławiu zorganizować kilka okolicznościowych koncertów rockowych dla młodzieży (np. koncert pierwszomajowy, koncert w obronie praw obywatelskich czy przeciwko nacjonalizmowi) – za każdym razem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 47/2014

Kategorie: Felietony, Piotr Żuk
Tagi: Piotr Żuk