Z Platformą Obywatelską jest jak z kapitalizmem – pochłania wszystko, łącznie ze swoimi krytykami. Ta bezwzględna logika kolonizacji charakteryzująca społeczeństwo konsumpcyjne i gospodarkę kapitalistyczną, która potrafi zamienić każde zjawisko w kolejny towar na sprzedaż, opanowała strategów PO. Tam może się znaleźć każdy, kto jest choć trochę popularny w mediach i po odpowiedniej przeróbce może zasilić chór głoszących wielkość Tuska i nieomylność obecnego porządku. Tym razem wypadło na posła SLD, który podobnie jak inni zaginie w tej bezkształtnej masie Platformy Obywatelskiej. Ma on swoje pięć minut w mediach. Za pół roku nikt nie będzie o nim pamiętał. A za cztery lata będzie w podobnej sytuacji jak obecnie poseł Mężydło z PO – cztery lata temu jego odejście z PiS zostało nagrodzone jedynką, dziś nie jest już potrzebny specom od marketingu politycznego PO i musi się zadowolić szóstą pozycją na liście wyborczej. Nie warto się nad przypadkiem Arłukowicza rozwodzić. Można jednak zastanowić się nad tą sprawą szerzej, bo świetnie ilustruje ona pewne ogólne zjawisko. W czasach komercjalizacji wszelkich sfer życia również polityka ulega tym samym procesom co inne zjawiska społeczne zamieniane w towar na sprzedaż. W tym sensie bardziej liczą się powierzchowne hasła, popularność polityka i szybkie dotarcie do jak największej liczby konsumentów (w tym przypadku wyborców) niż jakiekolwiek wizje polityczne czy prezentowane poglądy. Dlatego w społeczeństwie, w którym polityka jest kolejną odsłoną konsumpcyjnego spektaklu, przechodzenie z dnia na dzień z jednej partii do drugiej nikogo za bardzo nie dziwi. To, co jeszcze całkiem niedawno nazywało się korupcją polityczną, a jeszcze wcześniej zdradą ideałów, dziś jest po prostu „transferem politycznym”. Max Weber zastanawiał się, czy polityka jest zawodem, czy powołaniem – czy bardziej liczą się umiejętności techniczne i posiadany warsztat, czy też zdolność przekraczania ograniczeń obecnego ładu i formułowanie nowych ram społecznych. W dzisiejszym polskim społeczeństwie te rozważania klasyka są nie na miejscu. Dziś po prostu liczy się tania popularność medialna. Dlatego na listach wyborczych częściej jest miejsce dla celebrytów i gwiazd kultury masowej niż dla wizjonerów, myślicieli czy poważnych i refleksyjnych krytyków obecnych porządków społecznych. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić poważnych myślicieli wśród obecnych członków parlamentu. Czy możliwe byłoby posadzenie na sali obrad współczesnych Arystotelesów, Platonów, Marksów i Weberów obok posłów Błaszczaka, Kuchcińskiego, Gowina czy posłanek Kempy i Jakubiak oraz innych wybitnych mózgów polskiego Sejmu? Siedzieć obok siebie właściwie by mogli, ale rozmowa pomiędzy nimi byłaby niemożliwa. To nie ten kod kulturowy. W obowiązujących uwarunkowaniach przekaz i wiedza są mało istotne. Jak powiedziała ostatnio europosłanka SLD Lidia Geringer de Oedenberg na publicznym spotkaniu we Wrocławiu, różnice między lewicą a prawicą mają charakter symboliczny. W takich okolicznościach okazuje się, że poglądy są nieistotne i mówić można wszystko – np. stwierdzenia europosłanki, że żadnego kryzysu nie ma i wszystko idzie w dobrą stronę, nie powinny nikogo dziwić. Ale jednak dziwiły zgromadzonych na debacie sympatyków lewicy. Naiwni. Nie rozumieją, że z perspektywy europarlamentu nie widać polskich bezrobotnych ani obszarów wykluczenia społecznego. Ani tego, że – jak podają podręczniki marketingu politycznego – trzeba dziś być flexible i naginać się jak guma do modnych poglądów, aby być politykiem sukcesu. Z tego m.in. powodu jeszcze nieraz będziemy obserwować zmianę barw politycznych bez żadnego publicznego zażenowania. A wszystko przy coraz większej obojętności społeczeństwa i kompletnym odwracaniu się plecami do oficjalnego, politycznego spektaklu. Nie jest to najlepsza metoda na kontrolowanie działań elit politycznych, które w polskich warunkach coraz częściej tracą kontakt z rzeczywistością. Z jednej strony, wciąż słyszymy np. o konieczności oszczędzania i deficycie budżetowym. Z drugiej strony, szef MON, minister Bogdan Klich, ogłasza wydatki na zbrojenia, które w ciągu sześciu lat mają wynieść 45 mld zł. Nie bardzo wiadomo, przed kim mamy się bronić i kto planuje napaść na kraj nad Wisłą. Może chodzi o obronę władzy przed rewoltą społeczną? Władza razem z PZPN liczy też, że problem kiboli rozwiążą puste stadiony. I to wcale nie zamykane na wniosek wojewodów, ale z powodu wysokich cen biletów. Być może będziemy