Ostatnio do obiegu publicznego przebijają się coraz częściej różne informacje, które nie tylko podważają propagandowy mit Polski jako „zielonej wyspy”, lecz także sięgają głębiej i osłabiają oficjalną ideologię sukcesu transformacji Polski minionych 20 lat. Np. z najnowszych badań przeprowadzonych przez Bibliotekę Narodową dowiadujemy się, że Polacy przestają czytać cokolwiek, a ich kapitał kulturowy leci w dół. I nie chodzi tylko o brak kontaktu z jakąkolwiek książką w ciągu minionego roku (56% Polaków deklaruje taką postawę), ale o kompletne odrzucenie czynności czytania (tylko 53% rodaków przeczytało w ciągu miesiąca tekst dłuższy niż trzy strony maszynopisu!). Można to nazwać triumfem analfabetyzmu wtórnego w społeczeństwie polskim. Wraz z zalewem komercyjnej popkultury, infantylizacją mediów elektronicznych oraz urynkowieniem coraz szerszych obszarów życia społecznego Polacy czytają coraz mniej. Jeszcze na początku lat 90. do braku kontaktu z książką przyznawało się ok. 29% społeczeństwa, natomiast blisko połowa czytała ponad siedem książek rocznie. Jak podaje Edwin Bendyk („Polityka” nr 8), średnia zakupów książek do bibliotek również mocno leci w dół: w 2009 r. było to średnio 7,5 woluminu na 100 mieszkańców, natomiast normą obowiązującą w czasach PRL było 18 woluminów (przy standardach międzynarodowych ustalonych na 30 woluminów). Okazuje się, że jeden z największych oficjalnych sukcesów zmiany systemowej – wzrost poziomu skolaryzacji społeczeństwa – jest wielkim mitem. Lawinowy wzrost liczby studentów i odsetek osób z wyższym wykształceniem nie przekłada się na jakiekolwiek zmiany w życiu publicznym – czytelnictwo spada, zamiast rosnąć, uczęszczanie do teatru czy opery staje się w warunkach polskich aktywnością niszową, a sfera oddolnych inicjatyw obywatelskich zamiast się rozszerzać, kurczy się jeszcze bardziej. Poziom zaufania, który zazwyczaj rośnie wraz z poziomem kapitału kulturowego, w Polsce jest na rekordowo niskim poziomie. Można powiedzieć, że „rewolucja edukacyjna” odbywała się w minionych latach głównie na wykresach i w tabelach ministerialnych, a w realnym świecie mamy do czynienia z regresem edukacyjnym społeczeństwa. Rośnie liczba studentów, którzy nie czytają, a ich wiedza o świecie jest odbiciem przekazów telewizyjnych. Przynoszą jedynie zyski uczelniom i satysfakcję urzędnikom ministerialnym, którzy cieszą się z suchych statystyk. Obniżanie kapitału kulturowego i nędza umysłowa idą zazwyczaj w parze z brakiem bezpieczeństwa socjalnego. Według raportu „Ubóstwo i wykluczenie społeczne w Polsce” przygotowanego przez organizacje pozarządowe Anti-Poverty Network i Social Watch problem biedy dotyka ok. 13 mln ludzi! Są to już nie tylko osoby bezrobotne i pozostające przez dłuższy czas na marginesie rynku pracy, ale również kobiety zarabiające minimalną pensję, mieszkańcy miejskich enklaw biedy, a także coraz częściej absolwenci wyższych uczelni. Bieda dotyka coraz częściej osoby zatrudnione – co dziesiąty pracujący na pełny etat oraz co piąty zatrudniony na część etatu żyje w ubóstwie. To kłóci się z neoliberalną ideologią, która zakłada, że „tylko lenie, osoby unikające pracy, ludzie niedostosowani oraz jednostki dokonujące takiego wyboru” żyją na marginesie społeczeństwa. Okazuje się, że jedna trzecia otrzymujących pomoc socjalną pracuje. Nie przeszkadza to Leszkowi Balcerowiczowi wygłaszać poglądów godnych XIX-wiecznych darwinistów – ciąć pomoc socjalną, obniżać zasiłki, zmniejszać płace. Na łamach „Gazety Wyborczej” guru fundamentalistów rynkowych wygłasza swoje dogmaty w stylu: „Podwyższanie płac nauczycielom? To nieodpowiedzialność” albo „Jeżeli wyższy zasiłek sprawia, że ludzie są zniechęcani do legalnej pracy, to jest to i nieefektywne, i niemoralne. Wytwarza się kultura wyłudzania”. Krótko mówiąc, 13 mln Polaków cierpiących biedę żyje w kulturze wyłudzania. W jakiej kulturze żyje Balcerowicz i te media, które na siłę – choć jest to bardzo trudne – próbują go przedstawiać jako ekonomistę, a nie nawiedzonego ideologa, którego fundacja finansowana jest przez największe banki? Może to kultura zaniku empatii i braku jakichkolwiek ludzkich odruchów? Praca przestaje w Polsce być gwarancją uniknięcia biedy. Przyczyną są bardzo niskie pensje, niepewne miejsca i coraz powszechniejsze tzw. elastyczne formy zatrudnienia (umowy tymczasowe, umowy-zlecenia, część etatu). One są elastyczne tylko dla jednej strony – dla pracodawcy. Drugiej stronie nie gwarantują jakiegokolwiek bezpieczeństwa, a o elastyczności i wolnym wyborze też nie ma co mówić. Ciekawym wnioskiem płynącym z raportu o ubóstwie jest przekonanie autorów, że różnego