Rządzący mają nadzieję, że jeśli dołączą do Warszawy tereny konserwatywno-narodowej archidiecezji warszawsko-praskiej, zdobędą liberalno-lewicową Warszawę Dr hab. Sebastian Kozłowski – adiunkt w Zakładzie Socjologii i Psychologii Polityki Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, autor monografii „Upodmiotowienie samorządu lokalnego w okresie transformacji systemowej w Polsce”. Czy może pan sobie wyobrazić, że mieszkańcy województw podkarpackiego, małopolskiego, lubelskiego i podlaskiego wybierają większość posłów do Sejmu? – To stałoby w jaskrawej sprzeczności z normą konstytucyjną, zgodnie z którą wybory są równe, a więc głos każdego wyborcy ma taką samą moc. Chyba niekoniecznie, skoro zgodnie z przygotowanym przez PiS projektem nowej ustawy o ustroju miasta stołecznego Warszawy mniej niż jedna trzecia wyborców – mieszkańców obecnych podwarszawskich gmin – ma wyłonić 32 spośród 50 radnych Rady m.st. Warszawy. – Te dysproporcje są nieprawdopodobne – 220-tysięczny Mokotów będzie miał jednego radnego, tak samo jak 20 razy mniejsza gmina Nadarzyn. Jakby tego było mało, mieszkańcy podwarszawskich gmin mają wybierać także burmistrza gminy Warszawa, będzie nim bowiem z urzędu prezydent miasta stołecznego Warszawy. To pomieszanie z poplątaniem, bo mieszkańcy Warszawy nie będą wybierali prezydenta Legionowa, burmistrza Piaseczna, wójta Lesznowoli. Granice manipulacji O co w tym wszystkim chodzi? – Mamy do czynienia z praktyką – o 200-letniej tradycji – takiego wytyczania okręgów wyborczych, które by faworyzowało określoną partię. Doczekała się ona nazwy gerrymandering, pochodzącej od nazwiska prekursora tej manipulacji – Elbridge’a Gerry’ego, wiceprezydenta USA w latach 1813–1814. W świecie demokratycznym gerrymandering został zarzucony jako naruszający zasadę równości wyborów ze względu na manipulację geometrią wyborczą i nieuczciwe wykrajanie granic okręgów. Z kolei norma przedstawicielstwa obliguje do zachowania porównywalnych proporcji liczby mieszkańców w okręgach wyborczych. Nie może być tak, że w jednym okręgu posła wybiera 1 tys. osób, a w drugim 100 tys. Przyjęcie projektu ustawy o ustroju Warszawy mogłoby otworzyć drzwi do takich rozwiązań także na poziomie wyborów parlamentarnych. – Widzę podobne zagrożenie, choć w projekcie zawarto rozwiązanie mające zniwelować dysproporcje wynikające ze złamania normy przedstawicielstwa. Wprowadzono zasadę tzw. podwójnej większości, zgodnie z którą do podjęcia uchwały nie wystarczy zwykła większość głosów radnych, muszą oni także reprezentować większość mieszkańców aglomeracji warszawskiej. Oznacza to, że głos radnego z Mokotowa będzie ważył przeszło 20 razy więcej niż radnego z Nadarzyna. To przypomina spółkę, której właściciele mają różne udziały. Ten mechanizm może prowadzić do paraliżu decyzyjnego, np. wzajemnego blokowania się przez radnych warszawskich i podwarszawskich. – Z pewnością, ale to może nie mieć znaczenia, ponieważ projekt ustawy nie niweluje utrwalonej systemowo przewagi jednoosobowej egzekutywy, w tym przypadku prezydenta miasta stołecznego Warszawy, nad radą. Prezydent będzie mógł rządzić, nawet jeśli rada nie udzieli mu absolutorium ani nie uchwali budżetu. Niestety, od 2002 r., gdy wprowadzono bezpośrednie wybory prezydentów, burmistrzów i wójtów, władzę samorządową zdominowały jednoosobowe organy wykonawcze. Praktyka pokazuje, że poza nielicznymi przypadkami odwołania prezydentów w wyniku referendum, jedyne, co mogą im zrobić rady, to obniżyć wynagrodzenie. Wzajemne blokowanie się radnych warszawskich i podwarszawskich może jeszcze bardziej wzmocnić władzę prezydenta, który będzie mógł – rozdając obietnice i konkretne korzyści – kupować poparcie, rozgrywać jednych radnych przeciwko drugim. Hybrydowe dzielnice To przypomina sejmiki w I Rzeczypospolitej… – Prezydent rzeczywiście może upodobnić się do dawnego magnata, zresztą zachęca do tego system podwójnej większości. Będzie mógł np. zlekceważyć część radnych reprezentujących największe jednostki, jednocząc przeciwko nim pozostałych. Naruszenie normy przedstawicielstwa jest moim zdaniem głównym błędem tego projektu. Każdy radny powinien reprezentować podobną liczbę wyborców. Oczywiście wymagałoby to znacznego powiększenia liczebności Rady m.st. Warszawy, ale nie jest to wielkim problemem. Można chociażby zlikwidować rady dzielnic, a wtedy radę miasta mogliby częściowo zasilić radni wybierani w dzielnicach warszawskich, którzy dziś faktycznie nie mają żadnych uprawnień poza powoływaniem i odwoływaniem zarządu. A to mógłby robić prezydent. Pamiętajmy, że burmistrzowie warszawskich dzielnic nie są burmistrzami w znaczeniu ustawy o samorządzie gminnym. Nie są wybierani przez mieszkańców w wyborach bezpośrednich, a same dzielnice