Związki literackie są niepotrzebne. Nie występują w obronie pisarza, nie upominają się o wznowienia, o honoraria Józef Hen – Swoją najnowszą książkę, „Mój przyjaciel król”, nazywa pan w posłowiu kryptopowieścią. Pisze pan: „niby-powieść, bo narrator jest wymyślony, ale zarazem książka ściśle faktograficzna, biografia króla oparta na dokumentach, listach, pamiętnikach”. Intryguje ten fikcyjny narrator. Do czego był panu potrzebny? – Wymyśliłem, że narratorem jest rówieśnik króla, Gaston Fabre, którego król poznał w młodości Paryżu. To postać fikcyjna, ale prawdopodobna i bezinteresowna politycznie, z dystansem do spraw polskich, przynajmniej początkowo, bo później dał się wciągnąć. Cudzoziemcy często podziwiali króla, wielu przyjaźniło się z nim do końca życia. – Biorąc książkę do ręki, sądziłam, że to literatura faktu, i zdziwiłam się, że pan, Józef Hen, mówi o królu „mój przyjaciel”. – Nie pani jedna. Ludzie często podstawiają mnie pod tę przyjaźń, podczas gdy afiszuje się nią narrator. Bo jak mógłbym przyjaźnić się z królem, ja – chudopachołek? Podziwiam go i bronię, tylko tyle mogę. – Sądzi pan, że postać króla Stanisława Augusta jest atrakcyjna dla dzisiejszego czytelnika? – Coraz bardziej jestem tego pewny. Rozmawiałem z wieloma artystami, naukowcami, znajomymi, dzieliłem się z nimi wynurzeniami na temat króla i krzywdzących go stereotypów, wszyscy zachęcali mnie do napisania tej książki. W Polsce jest wciąż dużo ludzi, którzy chcieliby dowiedzieć się prawdy o naszej historii. – Kiedy zainteresował się pan Stanisławem Augustem? – Jeszcze przed wojną, gdy byłem młodym chłopcem, interesował mnie koniec XVIII w. Przeczytałem pamiętniki z tego okresu, zresztą zawsze pamiętniki mnie inspirowały, bo tam są żywi ludzie i ich sprawy. W październiku 1939 r., po wejściu Niemców, zacząłem nawet pisać powieść, której akcja działa się w czasach konfederacji barskiej. Chciałem to napisać na wzór „Popiołów” – jak prawie każdy debiutant byłbym epigonem, na szczęście nie doszło do tego. Dopiero po wojnie wziąłem się za oryginalną prozę. – Przecież debiutował pan jako poeta w „Głosie Żołnierza”. – Przepraszam: jako wierszopis. Wiedziałem, że nie jestem poetą. Wiek, wojna, potrzeba wewnętrzna – to tłumaczy moje wierszopisanie. Ale od początku wiedziałem, że jestem wcielona proza. Mnie namawiał Przyboś, jeszcze w Lublinie, w 1944 r., żebym zadbał o swój talent poetycki, a co do prozy, mówił: „Niech pan poczyta prozę Ważyka, Nałkowskiej”. A ja wiedziałem, że to nie dla mnie, miałem dużą świadomość tego, jaka to ma być proza. Kiedy przeczytałem w maszynopisie opowiadanie Borowskiego (pracowałem wtedy w redakcji „Żołnierza Polskiego”), powiedziałem sobie: to jest to, o co mi chodzi, to jest autentyczny głos mojego pokolenia doświadczonego wojną. – Wiek XVIII zszedł na dalszy plan? – Nie, tu jest paradoks. Chciałem napisać powieść osadzoną w XVIII w., ale początkowo bohaterem miał być Kołłątaj. Jednak zagłębiając się w dokumenty, zobaczyłem, że Kołłątaj nie był wcale świetlaną postacią, bardzo szkodził Polsce. Natomiast coraz bardziej intrygowała mnie postać króla Stanisława Augusta. – I jego czarna legenda? – W której coś mi nie pasowało. W gruncie rzeczy jej twórcy nie mogli mu – miedzy innymi – darować abdykacji. Żądano od niego, żeby był męczennikiem. Kto żądał? Ci sami ludzie, którzy go opluwali, detronizowali, skazywali na śmierć, a w końcu zgubili Polskę. Zorganizowali szalone z punktu widzenia strategicznego powstanie kościuszkowskie – bo bez szans – a odpowiedzialność za błędy polityczne zrzucili na króla, którego przedtem pozbawili wszelkich wpływów. Im bardziej wgłębiałem się w temat, tym większe było moje przekonanie, że legenda go oczernia. – Legenda rosyjskiego agenta, sprzedawczyka, politycznego zera? A przecież popularny historyk, Jerzy Łojek, nazywał króla rosyjskim nominatem, marionetką w rękach Katarzyny. – Nie był marionetką. Być może, osobiste poglądy polityczne Łojka, a także jego rusofobia wpłynęły na to, że naginał fakty, a niewygodne po prostu pomijał. Przecież musiał wiedzieć, że to nie był pomysł Katarzyny, aby Stanisława Augusta zrobić królem, lecz jego ojca, gen. Stanisława Poniatowskiego i wujów Czartoryskich. Od tego przypomnienia zaczyna się moja książka. – A skąd się wzięła opinia, że król był leniem, dyletantem, lalusiem, jak pisze o nim Kraszewski? Dlaczego oskarżał go Lelewel? – Pewnie obaj uwierzyli pogłoskom rozsiewanym