Odwiedziłem jedną z podwarszawskich hal produkcyjnych, aby przyjrzeć się scenografii noweli telewizyjnej, którą mam przyjemność współtworzyć jako członek zespołu piszącego. Produkcja właśnie ruszyła; szef „działu literackiego” nakazał scenarzystom zaznajomić się z układem pomieszczeń. Chodzi o to, żeby piszącym nie zdarzały się pewne lapsusy przestrzenne, kiedy to np. postać w przedsionku sypialni umieszczonej na piętrze otwiera gościom drzwi wejściowe. Wędrowanie po labiryntach mieszkań bez sufitu przypominało jako żywo wizytę w Ikei, gdzie z dziecięcą pasją lubię się zaszywać zwłaszcza w dziale sypialnianym i przycinać komara na wygodnym łożu. Żeby nie epatować nonszalancją, na początek ze szczerą uwagą przypatrzyłem się grzbietom książek na regałach. To jest natręctwo bibliofila – gdziekolwiek mnie proszą, łypię od razu na biblioteczkę gospodarzy, ona mi zwykle mówi o nich więcej, niźli sami chcieliby powiedzieć. Lista lektur w salonie bohaterów telenoweli przykuła moją uwagę, okazało się bowiem, że jest to biblioteka małomówna czy raczej mówiąca kodem mi nieznanym. Wodząc wzrokiem po grzbietach, natknąłem się najpierw na „Refleksje”, a zaraz potem „Myśli” Rademenesa Z. Hultayna, potem grube tomiszcze wspomnień niejakiej Leokadii Lewarsowuax, dalej znalazłem zbiorową pracę psychologiczną pod fascynującym tytułem „Panika radości”, nawet „Cień mgły” nie wzbudził we mnie podejrzeń (może dlatego, że grzbiet miał łagodny), oświeciło mnie, dopiero kiedy trafiłem na dylogię Zdenka Crobota: „Gura” (!) i „Dolina”. Asystent scenografa wykazał się delikatną dysleksją, za to tęgą finezją w wymyślaniu fake booków. Okazało się, że na potrzeby produkcji serialowej, na wszelki wypadek, by nie naruszyć niczyich praw autorskich, naprędce tworzy się tytuły, imiona i nazwiska autorów, najlepiej tak nietypowe, żeby broń Boże nie trafił się ktoś istniejący naprawdę. Szkoda, „Panikę radości” chciałem sobie nawet pożyczyć, ale okazała się dziełem doskonale hermetycznym – miała jedynie obwolutę nawleczoną na udawany, nieotwieralny wolumin. Pomnę, jak niegdyś mój wydany na papierze kredowym debiut poetycki, przechowywany na poddaszu wydawnictwa, padł ofiarą powodzi stulecia – dach przeciekł, tomiki zamokły, wszystkie strony skleiły się bezpowrotnie i tak dokonał się mój los liryka hermetysty (z perspektywy czasu oceniam to jako dar losu). Karierę poetycką dopomogli mi zakończyć z twarzą rozkojarzeni korektorzy pewnego szacownego pisma literackiego; od czasu, kiedy ogłosili drukiem mój wiersz bez ostatniego wersu, wiem doskonale, jak definiuje się ambiwalencja. Utwór wbrew moim intencjom kończył się znienacka przecinkiem, co w młodopoetyckim środowisku towarzyszącym uznano za nowatorską, poruszającą metaforę nagłej śmierci, swoiste memento, jak w końcówce „Kunst der Fuge”; krytycy jęli się rozpisywać o dzikich polach semantycznych, rozpościerających się za ostatnim znakiem interpunkcyjnym. Mam więc niejakie powody do pobłażania korektorskim błędom i wypaczeniom, wierzę w dobroduszność chochlików drukarskich, ale potrafię być bezlitosny wobec sabotażystów. Do dziś mam pamiątkowy wydruk powieści „Czarna” skorygowanej, a właściwie przepisanej przez nadgorliwego redaktora, który wyprostował wszelkie niegramatyczności i neologizmy. Na przykład wyraz „rzona”, którego bohater wielokrotnie używa, myśląc z pogardą o niekochanej małżonce, z uporem godnym lepszej sprawy został wszędzie wyłapany i „naprawiony” – trzeba zatem uważać z zamierzonymi błędami, bo potrafią często bezlitośnie zweryfikować inteligencję, a przynajmniej uważność czytelnika. Skądinąd w dziennikach i wszystkich tekstach autobiograficznych piszę słowo Żona dużą literą, wyrażającą szacunek i uwielbienie – co też bywa naprawiane w korekcie i wtedy poważnie się obrażam. Boję się o kompetencje przyszłych pokoleń redaktorów, skoro wymuszone pandemią zdalne nauczanie polszczyzny uniemożliwia przeprowadzanie dyktand. Autokorekta na ekranie komputera załatwia sprawę, rośnie więc generacja dyslektyków, którzy idąc tropem uwolnionego przez obecną władzę resentymentu, gotowi są uznać, że poprawna ortografia to postkomunistyczny przeżytek. Nie będom ich lewackie elity uczyć, że się mają wziąć do nauki. Wziąść. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint