Coraz mniej sojuszników USA w Europie Pod koniec lutego czołowi europejscy i amerykańscy dyplomaci, eksperci od spraw zagranicznych i publicyści spotkali się w Brukseli na tegorocznej edycji Brussels Forum, konferencji organizowanej co roku przez europejskie oddziały Funduszu Marshalla. Ten amerykański think tank, mający przedstawicielstwa m.in. w Waszyngtonie, Berlinie, Brukseli i Warszawie, jest obecnie centrum debaty o stosunkach między Europą a Stanami Zjednoczonymi. Choć w jego nazwie – słusznie – mocno wybrzmiewają jeszcze echa czasów zimnowojennych, Fundusz Marshalla to dziś bez wątpienia najważniejszy ośrodek analizujący przyszłość integracji transatlantyckiej. Do tej pory forum służyło do prezentacji różnych projektów i koncepcji, rzadko stawało się areną poważniejszych sporów. Właściwie niezależnie od tego, kto był akurat głównym lokatorem Białego Domu i na jakich frontach powiewała amerykańska flaga, Stany Zjednoczone mogły polegać na europejskich sojusznikach. Nawet jeśli zdarzały się głosy sprzeciwu – jak w przypadku niemieckich obiekcji wobec interwencji w Iraku – były to pojedyncze krytyczne wypowiedzi w chórze zwolenników amerykańskich idei. Oparty na pokojowym współistnieniu w ramach NATO i Unii Europejskiej oraz wciąż poszerzanych strefach wolnego handlu porządek, definiujący sztywne ramy współpracy transatlantyckiej, wydawał się niezagrożony. Forum wzajemnych pretensji Tegoroczna edycja miała jednak inny charakter. Już od pierwszych wystąpień zapachniało napięciami i potencjalnymi konfliktami, jakich nie było na linii USA-Europa od czasów krucjaty George’a W. Busha przeciwko islamskim terrorystom w Afganistanie. Zaczął przewodniczący Parlamentu Europejskiego, socjalista Martin Schulz, który niemal wprost oskarżył Waszyngton o przepychanie w negocjacjach dotyczących transatlantyckiego porozumienia o wolnym handlu (TTIP) interesów wielkich korporacji kosztem znacznie bardziej rozdrobnionego europejskiego budżetu. Kolejne przemowy, m.in. szwedzkiej komisarz ds. handlu Cecilii Malmström, dolewały jedynie oliwy do ognia. Malmström narzekała, że mimo dobrych chęci unijni urzędnicy nie są w stanie zamknąć kolejnych rund negocjacji z powodu bierności strony amerykańskiej. Na swoją obronę dyplomaci z Białego Domu mieli tylko niespecjalnie przekonujący argument, że z powodu kampanii wyborczej temat porozumień o wolnym handlu jest zdecydowanie zbyt delikatny, by wypychać go na czoło tamtejszej polityki zagranicznej. Jednym słowem, na forum nie było już miło i przyjemnie. W dodatku nieobecność kilkorga polityków wysokiego szczebla – m.in. szefowej unijnej dyplomacji Federiki Mogherini – znacznie umniejszyła rangę wydarzenia. W transatlantyckiej przyjaźni coś zaczyna mocno trzeszczeć. Po raz pierwszy od dziesięcioleci Stany Zjednoczone mają z Europą problem – w dodatku nie chodzi o Europę nową, dawne peryferie Zachodu czy niestabilne demokracje na Bałkanach. Coraz trudniejszym partnerem dla Waszyngtonu stali się niedawni bezwarunkowi sojusznicy – Wielka Brytania, Francja, Włochy czy kraje Beneluksu. W obliczu kruszącej się Unii Europejskiej, wzmocnienia formacji populistycznych, zagrożenia islamskim terroryzmem i rozpadającego się klocek po klocku Schengen Europa przestaje przypominać mówiący jednym głosem, płynnie operujący w tradycyjnych schematach organizm. Rozbija się na mniejsze frakcje, spośród których wiele – jak chociażby część państw Grupy Wyszehradzkiej – nie widzi już w Białym Domu punktu odniesienia dla własnej rzeczywistości politycznej. W opinii sporej części analityków najbliższe lata mogą być końcem transatlantyckiej przyjaźni, jaką znamy. Atlantyk zamiast łączyć, może się stać symbolem rosnącego dystansu między Europą a Stanami Zjednoczonymi. Niesforny Londyn Problemy zaczynają się już w Londynie, do którego z Waszyngtonu dosłownie i w przenośni zawsze było najbliżej. Przez cały okres zimnowojenny Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zacieśniały współpracę do tego stopnia, że szybko zyskała ona miano specjalnej relacji (ang. special relationship). Dziś ta przyjaźń przechodzi trudny okres, głównie z powodu kursu na izolacjonizm obieranego przez coraz większą część brytyjskich elit. W czasie Brussels Forum amerykańscy dyplomaci niemal bombardowali przedstawicieli brytyjskiego rządu zarzutami o ślamazarne i nieefektywne prowadzenie kampanii na rzecz pozostania Wielkiej Brytanii w Unii. Wśród ekspertów coraz częściej pojawia się opinia, że kazus czerwcowego referendum na Wyspach przypomina do pewnego stopnia zeszłoroczną sytuację w Polsce – gdzie pewny zwycięstwa centrowy elektorat nie poszedł na wybory, a lepiej zorganizowana prawica odniosła sukces dzięki mobilizacji