Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Ta stara maksyma chyba najlepiej oddaje sytuację, w jakiej po wyborach prezydenckich znalazł się Marian Krzaklewski. Paszkwilancka i bardzo brutalna kampania wyborcza, przygotowana przez Wiesława Walendziaka, nie pomogła szefowi AWS. A nawet wręcz odwrotnie. Okazało się, że nie ma takiego sposobu, by w krótkim czasie z najbardziej nie lubianego polityka zrobić faworyta narodu. Że można wydać ogromne pieniądze na spoty reklamowe, billboardy, ogłoszenia i ulotki, a efekt będzie żałosny. Marianowi Krzaklewskiemu nie pomogło poparcie premiera Buzka, ministrów jego rządu, wojewodów, prezesów spółek skarbu państwa. Poparcie wielkiej grupy AWS-owskich dygnitarzy nie przełożyło się nawet na głosy dużej części tradycyjnego elektoratu prawicowego. Dlaczego? Z różnych powodów. Wielu wyborców nie widziało powodu, by Krzaklewski do swoich licznych funkcji dołączył jeszcze jedną. Jest już związkowcem i politykiem, miał być premierem, dobrze czuje się w roli ideologa swojej partii. Tyle ról, które się wzajemnie wykluczają. Nawet poruszanie się między nimi wymaga cyrkowej zręczności. Krzaklewskiemu ta żonglerka marnie wychodzi. Dlaczego trzyma więc tyle srok za ogon? Odpowiedź jest dość prosta. Lider prawicy ma bardzo ograniczone zaufanie do swoich partnerów. Skądinąd oceniając ich zachowanie po wyborach, obiekcje Krzaklewskiego wydają się całkiem zasadne. Wielu potencjalnych jego wyborców było tak bardzo rozczarowanych rządami AWS, że gotowi byli poprzeć każdego, byle nie był to lider “Solidarności”. Bardzo ważne jest i to, że AWS nigdy nie był monolitem i zwartą programowo formacją. Co łączy Aleksandra Halla ze Stanisławem Zającem lub Czesława Bieleckiego z Ryszardem Czarneckim? Wybory tylko obnażyły te podziały! Już sam tryb wyłaniania kandydata AWS-u na prezydenta nie wróżył mu niczego dobrego. Kłótnie i awantury trwały przez długie tygodnie. Przycichły na czas kampanii, by rozpocząć się już w kilka minut po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów. Głowy Mariana Krzaklewskiego nie domagają się dziś ci, których sztabowcy Wiesława Walendziaka nieustannie postponowali. Dymisji niedoszłego prezydenta domagają się działacze partii i partyjek wchodzących w skład AWS-u. Ci sami zresztą, którzy jeszcze kilkadziesiąt godzin wcześniej namawiali nas do głosowania na Krzaklewskiego. Gdzież tu choćby elementarna logika. Chętni na posadę po Krzaklewskim szczegółowo opisują teraz wszystkie jego wady i nieszczęścia, jakie sprowadził na polską prawicę. Czyżby przejrzeli na oczy dopiero w niedzielę wieczorem. Bo jak to jest? Na prezydenta RP się nadawał, a na szefa AWS nie ma kwalifikacji? Wyborcy, na szczęście, nie mają amnezji i lepiej pamiętają te apele – “Głosujcie na Krzaklewskiego”. Jakiż więc Polacy mają obraz tego, co się w AWS-ie dzieje? Zaczęło się, jeszcze w ubiegłym roku, od kłótni. Długo i zaciekle kłócono się o to, kto ma być kandydatem AWS na prezydenta? Rok się prawie kończy. I co mamy? Także kłótnie. Tym razem o to, kto ma być szefem tego całego skłóconego towarzystwa. Szefem, który ma większe od Mariana Krzaklewskiego szanse na przepchanie AWS do Sejmu w wyborach parlamentarnych. W szczerych aż do bólu sporach polskiej prawicy widać jedno. Liczy się tylko władza. Trzymanie się posad za wszelką cenę. Programami, a tym bardziej ideałami prawie nikt już sobie nie zaprząta głowy. Skutek tego, co teraz bez osłony pokazują politycy AWS, jest łatwy do przewidzenia. Po wyborach parlamentarnych czeka ich ławka rezerwowa. Będą więc ten moment opóźniali do ostatniej minuty. Po stylu, w jakim prowadzili kampanię wyborczą można się spodziewać, że w podobny sposób będą bronili swoich synekur. A Marian Krzaklewski? Nie po to skonstruował AWS według swoich pomysłów i parytetów, by łatwo rezygnować. A na krytykę jest odporny jak nikt w Polsce. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint
Tagi:
Jerzy Domański