Zanim zamordował księdza, przeczytał “Imię róży” Umberto Eco Mimo 70 lat ksiądz Stefan Chamerski z parafii Czarnocin koło Kazimierzy Wielkiej nie miał zwyczaju spóźniać się na msze. Gdy więc w przedostatnią niedzielę stycznia nie pojawił się punktualnie o ósmej, wierni zaczęli się niecierpliwić. Organista grał kolędy, ludzie kręcili się w ławkach, szeptali. Z minuty na minutę rosło zaniepokojenie. Ludzie dobrze pamiętali, że ksiądz tylko raz nie stanął przed ołtarzem. To było przed trzema laty, kiedy karetka zabrała go do szpitala. Teraz też musiało stać się coś poważnego, zwłaszcza że dzień wcześniej niektórzy widzieli u proboszcza lekarza. Wierni zaczęli wychodzić z kościoła, najpierw pojedynczo, później grupkami. Wreszcie na plebanię poszedł kościelny. Drzwi zastał zamknięte, ale już za nim pojawili się inni. – Nie mogłam usiedzieć w kościele – pamięta Barbara Bryczkowska z Opatkowiczek. – Gdy doszłam do plebanii, ktoś już otworzył drzwi. Ksiądz leżał na środku pokoju w kałuży krwi. Od razu widać było, że nie żyje. – Mieliśmy dobrego księdza – nie może odżałować proboszcza sołtys Koryta, Stanisław Janiga. – Porządny chłop, 15 lat u nas był. Parafia biedna, ale co mógł, to robił. Ostatnio zaczął remontować plebanię. Na tacę ksiądz zbierał niewiele. Ludzie rzucali po złotówce, rzadko trafiało się dwa czy pięć złotych. A i z tych pieniędzy potrafił zaoszczędzić i pomóc najbardziej potrzebującym. Właśnie skończył chodzić po kolędzie. W niedzielę, kiedy wierni znaleźli go martwego, miał ogłosić, ile zebrał złotówek i na co je przeznaczy. Mógł mieć około 11 tys. zł. Wszystko ukradł morderca. Jeden księdzem, drugi mordercą Na plebanię przyszedł pod nieobecność proboszcza. Dobrze wiedział, czego szukać. Nie zdążył jeszcze schować pieniędzy, gdy do domu wrócił ksiądz z zakupami. Kilka ciosów tępym przedmiotem powaliło proboszcza na podłogę. Zapewne jeszcze żył, gdy morderca zatrzaskiwał za sobą drzwi. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci było zadławienie krwią. Jeszcze kilka dni po mordzie nikt nie przypuszczał, że zabójca księdza pochodzi z sąsiedniej wsi. Dopiero, gdy policja zaczęła wypytywać o 21-letniego Grzegorza D., skojarzono niektóre fakty. To właśnie jego widzieli kilka dni wcześniej, jak przyszedł do księdza z przyrodnim bratem. Wtedy nikogo to nie zdziwiło. Brat Grzegorza jest na piątym roku w seminarium duchownym. Studiował dzięki znacznemu wsparciu proboszcza, bo na pomoc rodziny nie miał co liczyć. Nieraz na zakończenie mszy ksiądz podawał w komunikatach, ile pieniędzy przeznaczył tym razem dla seminarzysty. – Jego nie można obwiniać, bo co on poradzi, że ma brata mordercę – współczują mieszkańcy przyszłemu księdzu. – Potrzebuje dużo modlitwy, by teraz się nie załamał. Grzegorza mało znali, niewiele tu mieszkał. Gdy miał sześć lat, matka oddała go wraz z siostrą do Domu Dziecka w Nagłowicach. Przy sobie zostawiła najstarszego syna. – Po rozwodzie nie miałam za co utrzymywać dzieci – wyjaśnia mi chłodno. Ludzie we wsi wiedzą jednak swoje. Najstarszego, obecnego seminarzystę, miała jeszcze jako panna. Przypuszczają, że ze swoim kuzynem. Dwójkę następnych urodziła po wyjściu za mąż. Gdy się rozwiodła, z powrotem zamieszkała z kuzynem. To podobno on się nie zgodził, by wychowywać Grzegorza i jego siostrę. Teraz jednak zajmuje się 15-letnim chłopakiem. Nie przyznaje się do ojcostwa, ale i tak wszyscy w okolicy plotkują, że to też jego syn. Marzył o wielkich podróżach – To był taki miły, grzeczny chłopiec – przypomina sobie Grzegorza najbliższa sąsiadka. Nie może uwierzyć, że dopuścił się zbrodni. Również wychowawcy z domu dziecka są zaskoczeni. Grześ nie sprawiał żadnych kłopotów, a mimo to życie go nie oszczędzało. Był ładnym, zdrowym dzieckiem, szybko więc znalazł rodzinę zastępczą. Nowi rodzice zwrócili go jednak po dwóch latach. Trafił do innej rodziny, ale i tam długo nie przebywał. Z siostrą nie utrzymywał bliższych kontaktów, odnosili się do siebie bardzo chłodno. Grzegorz nie miał też dziewczyny ani przyjaciół. Wolał pozostawać sam na sam ze swoimi myślami i marzeniami. Do nauki zbytnio się nie przykładał, ale książki czytał pasjami. Znalazł kiedyś słownik w języku suahili i wkuwał słówka na pamięć. Przed morderstwem skończył “Imię róży” Umberto Eco. Skryty, milczący, nikomu nie zwierzał się ze swoich problemów. Mimo to w domu dziecka
Tagi:
Andrzej Arczewski