Kiedy mój mąż został internowany, ode mnie oczekiwano wyjścia na scenę Rozmowa IWONĄ ŚWIĘTOCHOWSKĄ-KUTZ – Czy coś się zmieniło w pani domu, gdy pojawił się w nim senator? – Nic się nie zmieniło, poza tym, że odbieram znacznie więcej telefonów. Mojego męża, zanim został senatorem, i tak nigdy nie było w domu. Jest człowiekiem szalenie pracowitym i twórczym, że realizuje się poza domem, a że będąc artystą ma ogromną potrzebę wolności, nie wolno mu jej odbierać. Chociaż jest w tym i pewna sprzeczność, bo on tego domu także potrzebuje i chętnie do niego wraca. Mam więc nadzieję, że tak jest dobrze. – Nadzieję czy pewność? – Pewności nigdy nie można mieć. Może miałabym ją wtedy, gdyby w domu czuł się wolny, ale jest akurat odwrotnie. Wiem natomiast, że jest szczęśliwy, a to już ważne. – Długo, trwało, zanim pani do tego przywykła? – Ani chwili, bo ja również mam ogromną potrzebę wolności, może nawet jeszcze większą niż on i myślę, że nieustanne przebywanie razem prowadzi do zwariowania lub do pozabijania się. My właściwie, od początku uznaliśmy własne odrębne światy, no może z wyjątkiem tego krótkiego okresu na początku, gdy pracowaliśmy razem. – Jak się państwo poznali? – To było tak strasznie dawno temu, prawie czasy dinozaurów; ja studiowałam w szkole teatralnej, on po sukcesach swoich dwóch filmów śląskich przygotowywał się do realizacji „Paciorków jednego różańca”. To była naprawdę, bez podtekstów, wielka i szczera przyjaźń. On mi się zwierzał, ja mu się zwierzałam, dawaliśmy sobie wzajemnie recepty na życie. On, wtedy po kolejnym rozwodzie, miał problemy z narzeczoną a ja usiłowałam mu wytłumaczyć, że nie będzie szczęśliwy, jeśli będzie szukał młodych dziewczyn, że powinien się rozejrzeć za stateczną osobą po czterdziestce, odpowiedzialną cierpliwą i kochającą dzieci. A miał syna, którym należało się zająć. I to też była jedna z przyczyn rozpadu kolejnych związków, bo chodziło o osobę, która zaakceptuje nie jednego, lecz dwóch. Taką zaś trudno było znaleźć wśród młodych i niedoświadczonych, a jemu tylko takie się podobały. – Trochę kręciła pani bicz na własną głowę. – Ależ ja nigdy nie podejrzewałam, że będziemy razem, bo łączyła nas naprawdę przyjaźń. – I tak nagle ślub? – Dokładnie. W pewnym momencie okazało się, że jesteśmy bardzo blisko własnych problemów. Ja czułam się zmęczona życiem, mimo że byłam rzeczywiście bardzo młoda, on autentyczny weteran, a kiedy okazało się, że ja się właściwie już wyszumiałam, a on się wykrzyczał, wyszło na to, że powinniśmy być razem; Oczywiście, gdybym wcześniej dopuściła taką myśl, nie opowiadałabym mu tego wszystkiego, co opowiedziałam, nie uczestniczyłby w tym wszystkim, i nie byłby świadkiem tego, czego był świadkiem. Starałabym się zachować twarz kobiety tajemniczej, która nie wszystko o sobie chcę powiedzieć. Ale dlatego może ten związek był bardzo szczery, uczciwy i prawdziwy. – Dlaczego używa pani czasu przeszłego? – Bo tak to wtedy odbierałam, czując się osobą starą co, oczywiście, brzmi śmiesznie. Ale dziś, patrząc z dystansu, odbieram to dokładnie tak samo, czując się przy tym osobą bardzo młodą. – Czy wchodząc w ten związek, musiała pani z czegoś zrezygnować? – Niczego nie musiałam, a z wielu rzeczy pewnie chciałam zrezygnować. W przypadku mojego zawodu, który bardzo kochałam, o dokonaniu wyboru zdecydowało nie tylko macierzyństwo. Stało się to znacznie wcześniej, gdy dopiero zaczynałam, a należąc do pokolenia, które nazywam straconym; te początki przypadły mi w stanie wojennym. Wtedy obowiązywały określone normy zachowań; od nas wymagano albo bojkotu, albo opowiedzenia się po tej drugiej stronie. W moim przypadku miało to jeszcze dodatkowy wymiar, mój mąż był wówczas internowany, ode mnie oczekiwano wyjścia na scenę. I to był właściwie psychologiczny początek mojej rezygnacji z zawodu. – Ale jeszcze wystąpiła pani w filmie Kazimierza Kutza ”Na straży swej stać będę”. – To była moja pierwsza i ostatnia rola w jego filmach, dla mnie niełatwa z tego powodu, że pracowałam praktycznie przez cały okres ciąży. I było w tym coś symbolicznego: pożegnanie i narodziny. Potem już tylko szukałam sobie zajęcia, bo nie jestem osobą bezczynną szukałam pracy, krótko mówiąc, lekkiej, łatwej i przyjemnej, i znalazłam ją w Teatrze Komedia za dyrekcji Olgi Lipińskiej. To był przemiły okres w moim życiu, mogłam sobie pośpiewać i potańczyć, bez żadnych stresów, raczej
Tagi:
Małgorzata Dipont