Korespondencja z Kambodży W tym roku uderzył po raz drugi. Poziom wody wzrósł do 14,2 m Przez Azję Południowo-Wschodnią przetoczył się tajfun Ketsana. Na całym świecie na ekranach telewizorów migały te same obrazy: ulice zamieniające się w rzeki, zalane domy, zniszczone wioski, połamane drzewa, z dnia na dzień rosnąca liczba ofiar i zaginionych. Tajfun ustąpił, większość reporterów wyjechała. A życie płynie dalej. 75 dolarów? W Kambodży według najnowszych danych Ketsana zabił 25 osób. Miejscowa prasa donosiła, że dwie osoby zginęły w odległej północnej prowincji Rattanakiri przy granicy z Wietnamem, który jako pierwszy na kontynencie przyjął od wschodu i nieco sparował uderzenie. Droga ze stolicy Phnom Penh do Ratanakiri zajmuje w porze suchej 10-12 godzin. Ostatnie trzy godziny to katusze po wyboistym, gliniastym trakcie, który w szczycie pory deszczowej zamienia się coś, co miejscowi nazywają czerwonym śniegiem – koła grzęzną w błocie, 17-tysięczne miasto zostaje odcięte od świata. – Tak, był kiedyś samolot – opowiada mój tłumacz Bona. – Ale linie mają tylko kilka maszyn, jedna się rozbiła i to była właśnie ta, która latała do Ban Lung. Poza tym kurs był nieopłacalny. Nawet ludzie z NGO nim nie latali. Brali 100 dol. na bilet, kupowali busa za 10 dol., a resztę chowali do kieszeni. W Ban Lung dowiaduję się, że tajfun zatopił okolice Voen Sai na północy i Lumphat na południu, gdzie zanotowano ofiary śmiertelne. Po kolejnych dwóch godzinach jazdy motorem gruntową drogą wśród dżungli docieramy pod Lumphat. Właśnie – pod. Wielki obszar pod miasteczkiem został kompletnie zalany. Bona, zataczając ręką, wskazuje wodę, błotnistą ziemię, zbutwiałe płoty, dzikie krzaki – to właśnie tu było kiedyś lotnisko Czerwonych Khmerów za Pol Pota. – Ty w ogóle pamiętasz te czasy? – Byłem dzieckiem. Ale zabili kilka osób z mojej rodziny – mówi. Bona dowiaduje się, że do miasteczka można dostać się tylko łodzią. Podjeżdżamy. Na wzniesieniu przed zalanym terenem wjeżdżamy do wioski różniącej się od tradycyjnej azjatyckiej osady dwoma detalami: chaty nie stoją na palach, dachy tworzą niebieskie plastikowe plandeki. – To tymczasowy obóz dla ludzi z wioski, którym zalało domy – tłumaczy Bona. W azjatyckich wsiach domy pozbawione są zwykle tradycyjnych ścian, większość domostw otwarta jest na widok publiczny, prywatność ograniczona jest do minimum, a życie towarzyskie koncentruje się wokół cyklicznych zaglądań, opierania się o cudzy pal, krótkiej pogaduchy, żartu, plotki. Wszyscy znają wszystkich, wszyscy wiedzą, co inni mają. Podobnie w obozie, gdzie przebywa ok. 40 rodzin, czyli mniej więcej 200-250 osób. Palenisko przy palenisku, chata przy chacie, świnia przy świni. Z nieba leje się żar, duszno. W obozowisku powstają rodzinne sklepiki pod parasolami, serwujące schłodzone napoje. W jednym z nich sprzedaje młoda dziewczyna, Bun Cian. Przywiozła z Ban Lung trochę towaru, zawsze wpadnie parę groszy. – Siedzimy tu już piątą noc – mówi. Tajfun trwał dwa dni, ale w tym roku był wyjątkowo gwałtowny. Jeszcze trudno powiedzieć, jakie są straty, słyszała, że powaliło sporo drzew, że zniszczyło domy (ale czy to prawda?), zginęło trochę kur, świń, byków. Ale nie jest źle, prawie wszystko udało się wynieść na czas, zresztą tu nie trzeba wynosić z domu telewizorów, lodówek, pralek, komputerów, piekarników, tylko trochę ubrań, parę garnków, narzędzi, czasem rower, motor. Naczelnik ciągle nie pozwala wrócić do wioski. Boi się, że wcześniej wróci tajfun. Po drugiej stronie ulicy siedzi na macie małżeństwo z dziećmi. Zaciągają się grubymi skrętami z tytoniu, pichcą coś na ognisku. Należą do mniejszości etnicznej Lao, ona ma na imię Sai, on – Soi, połączenie ich imion – Saisoi oznacza w języku Lao złoty naszyjnik. Udało im się wszystko uratować, choć słyszeli, że nie każdy zdążył. Ci, którzy pracowali w polu, kiedy naczelnik ostrzegł ludzi, nie zdążyli. Soi i Sai akurat wtedy byli w domu. Normalnie siedzą na polu. Z tego żyją. Uprawiają ryż i łowią ryby. Tylko jest problem. Woda
Tagi:
Andrzej Muszyński