Powziąłem decyzję o podreperowaniu ducha w miejscu ustronnym. Gotlandia poza sezonem jest takim miejscem, w dodatku oferuje rezydencję dla pisarzy na starym mieście w Visby. Najbardziej słoneczne miejsce w Szwecji powitało mnie gęstą mgłą i odurzającym zapachem wodorostów. Dostał mi się pokój z widokiem na katedrę mariacką na wyciągnięcie ręki, niepokojąco bliską, zdaje mi się, że co i rusz przysuwa się niczym las birnamski. Bije mi dzwon co pół godziny, nauczyłem się zatem nie kłaść przed północą, nim nie zadzwoni po dwunastokroć. Kiedy mgły odpuściły, zobaczyłem w tle pejzaż dwukolorowy, szmaragdowo-szafirowy, niebo styka się z morzem w połowie okna – Patrik, tutejszy gospodarz, mówi, że nie ma na wyspie wielu konkurencyjnych widoków do tego znad mojego biurka. Genius loci tu tak silne, że trzeba uważać, by nie zacząć pisać po szwedzku. Zacząłem zajeżdżać na śmierć tutejszy rower po wertepach, bo malowniczość wokół niezrównana, wszystkie rodzaje bałtyckiego brzegu się przytrafiają, a w głębi lądu pełen katalog lasów, w dodatku tubylcy mają fioła na punkcie tworzenia rezerwatów wszędzie, gdzie choć jedna roślinka niezdeptana. A wszystko dla człowieka: od czerwca zlatuje się tu cały naród na kanikułę; nawet jeśli szumi jakaś niewielka rzeczka, do której przypływają trocie wędrowne, zaraz jest wyłożona podestami przy brzegu – zdarza się ingerencja w krajobraz taka, jakby on nie miał prawa istnieć nieskalany, jeśli go nie mogą zobaczyć niepełnosprawni. Owóż, jeśli gdzieś zniedołężnieć, to w Szwecji. Szukałem tu jaskiń, bo niby wszędzie wapienne płaskowyże, ale kras młodziutki, pęknięcia od góry gęste, lecz wąskie, szczątkowe, tak na kilka centymetrów rozwarcia: żeby jaskinię urodziły, brakuje jakiegoś miliona lat. Jedna jest chlubnym kilkukilometrowym wyjątkiem, ale wiosną zalana wodą roztopową, a latem pilnie strzeżona i częściowo dostępna tylko po wykupieniu biletu. Dla antyklerykała pejzaż tutejszej starówki jest wściekle kojący, bo widzę z okna jedyny niespalony kościół w Visby. Lubeka napadła Gotlandię w XVI w. i Niemcy zostawili sobie w mieście tylko katedrę, od tej pory nie odbudowano tu ani pół nawy, gdziekolwiek spojrzeć, widać kościoły, które wypalono do cna, bez dachów i części ścian, sakralne ruiny ziejące pustką na przestrzał. Duch wieje, kędy chce między szczątkami świątyń, gwiżdże na hale bez sklepień, wywiewa kurz z zaułków dawnych kaplic. W Polsce to nie do pomyślenia – u nas ruiny zamków i owszem, sztuczne ruiny nawet mile widziane w ogródkach nuworyszowskich, ale kościół nie może straszyć nietrwałością. Napawam się więc robotą odwaloną w moim imieniu przed wiekami; opoka stała się ruiną. Na tyle mniej więcej się zdaje teraz Kościół instytucjonalny, na tyle zdaje się powierzanie przez Watykan „niepokalanemu sercu matki boskiej” zarówno ofiar, jak i i najeźdźców – psu na budę, gołębiom na szalet. Być może wojna w Ukrainie odłamkiem trafi też katolickie centra zarządzania owczarnią, obnaży bezlitośnie ich hipokryzję i uświadomi ludziom wiary, że kler jest sztabem Szatana. Patriarcha moskiewski błogosławi wojnę, papież rzymski dotąd jej nie potępił; siarką mi panowie cuchną na milę. Daleko jestem teraz od piekła, a zarazem tak blisko, także tego, w którym jeden naród odbiera drugiemu prawo do istnienia. I ten pejzaż mam w tle, żółto-niebiesko-krwawy, w tyle głowy, na końcu języka: strach i żal, że coś pęka bezpowrotnie, a cywilizacja okazuje się bezradna wobec barbarzyństwa. Do zbyt wielu ludzi jakoś nie dotarła teoria o liberalnej demokracji będącej końcem historii, więc jak gdyby nigdy nic nadal robią historię (tak to mniej więcej sformułował w „Europeanach” Patrik Ouředník). w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint