Nie pisałem ponadczasowego arcydzieła. Chciałem napisać współczesną powieść polityczną, interwencyjną Rozmowa z Edwardem Redlińskim – Oj, dostanie się panu za „Transformejszen”… Znowu pan wszystkim podpadnie. – Już podpadłem. Ale – tak myślę – nie tyle za książkę, ile za moje nieroztropne wywiady! Zwłaszcza za to zdanie, w którym podpowiedziałem demonstrantom przyjeżdżającym do Warszawy, w czyje okna powinni rzucać kamieniami, jeśli już chcą wybijać władzom szyby. – Ale dlaczego w powieści, fikcyjnym utworze literackim, wymienia pan autentyczne nazwiska polityków? – Kogo? – A choćby te rzekomo spisane z graffiti: „Lepper na prezydenta!”, „Balcerowicz precz!”, „Miller do Bonn!”, „Bush do buszu!”? – Zaskoczę panią. Jeżdżąc do mego Frampola pod Białymstokiem, przesiadając się w Łapach z pociągu na autobus, muszę godzinę odczekać na dworcu PKP. Większość zacytowanych w książce napisów pochodzi ze ścian tego dworca. Twórczość dojeżdżających uczniów. – Wymienia pan też nazwiska autentycznych dziennikarzy, np. Żakowskiego, Michnika, Toeplitza, Rolickiego… – Autentyczne nazwiska osób publicznych. Toć to książka-reportaż. – Niby-reportaż. – Tak. Pastisz reportażu. Zgrywa ze współczesnych reportaży prasowych. – Czy wypada tak mieszać fakty z fikcją? Osoby prawdziwe z wymyślonymi, powieściowymi? – Zawsze tak robiono. W „Potopie” fikcyjny Kmicic pojedynkuje się z historycznym Bogusławem Radziwiłłem. W „Panu Tadeuszu” końcowego poloneza Zosia i Telimena tańczą z generałami Kniaziewiczem i Dąbrowskim. – Ale Balcerowicz, Mazowiecki, Kuroń i Wałęsa żyją! – Żyją – ale już są postaciami historycznymi. I chcą tego czy nie, bardziej już należą do nas niż do siebie. Podobnie najważniejsi publicyści, których nazwiska pojawiają się w „Transformejszen”, nieusuwalnie zapisali się już w naszej historii. Rok 1989 jest przecież datą na miarę roku 1918 czy 1791. Ja, pani – i czytelnik, który czyta ten wywiad – byliśmy, jesteśmy takimi samymi uczestnikami historii jak mieszczanie warszawscy np. w czas Sejmu Czteroletniego czy powstania kościuszkowskiego. Wiadomo, że po latach personifikujemy partie, postawy, wydarzenia. Przecież już niedługo Wałęsa będzie w podręcznikach postacią na miarę Kościuszki, Kuroń i Michnik na miarę Staszica i Kołłątaja, a generał Jaruzelski olbrzymem historycznym na miarę króla Stanisława Augusta! – Nieprędko… Jeśli w ogóle. – Prędzej, niż myślimy, historia przyspieszyła. Tak, tak: kto wystąpił na scenie historycznej, dał prawo historykom, biografom i pisarzom babrać się w jego życiorysie, talentach, sekretach… Jedni będą Jackowi Kuroniowi czy Leszkowi Balcerowiczowi pisać panegiryki, stawiać pomniki, drudzy będą ich patroszyć, odbrązawiać. – Ci, z których pan drwi, mogą się na pana obrazić, podać do sądu o zniesławienie. – Znaczyłoby to, że nie rozumieją swojej historycznej wielkości. Kiedyś Gomułka obraził się na Janusza Szpotańskiego, satyryka. Po co? Za co? Za „gnoma” i „gęgacza”. A przecież „Transformejszen” to tylko satyra. Powieść satyryczna. – Ale niepotrzebnie pomieszał pan literaturę z publicystyką. – No nie! Niech mi pani zarzuci, że kiepsko „pomieszałem”, wtedy zarzut przyjmę. Rok temu, przed obejrzeniem filmu „Przedwiośnie”, w reżyserii Filipa Bajona, po raz któryś przeczytałem „Przedwiośnie”. Wie pani, który rozdział mnie poraził najbardziej? – Który? – Publicystyczny rozdział o Żydach i Nalewkach. Czy dziś ktoś potrafiłby wykreować słowami taki „film dokumentalny” o nędzy żydowskiej w Warszawie? Może Kapuściński. Ja – nie! Gdybym potrafił napisać taką „publicystykę”… Pisząc „Transformejszen”, dobrze wiedziałem, co piszę i na którą półkę. Nie pisałem ponadczasowego arcydzieła. Chciałem napisać współczesną powieść polityczną. Interwencyjną. Środków literackich użyłem dla celów publicystycznych. Chwytów satyrycznych – dla zwiększenia skuteczności. – Ale po panu – autorze „Listów z Rabarbaru” i „Konopielki” – czytelnicy oczekują przecież prozy artystycznej. Od publicystyki są publicyści. – No tak… Dotknęła pani mego bolesnego punktu. Już w roku 1974 – po „Konopielce” i „Awansie” – ślęczałem nad powieścią „Bazar”, trzecią częścią zaplanowanego tryptyku. „Bazar” miał być o duszy człowieka miejskiego. Niestety, co rusz skręcałem w publicystykę – „Wcześniak”, „Pustaki”, „Szczuropolacy”, „Krfotok”… Na promocji „Krfotoku” publicznie przyrzekłem, że koniec z publicystyką, wracam do tego, co lubię: liryki, metafizyki, innych wymiarów, UKF! Ale cóż… Widać, jestem nieuleczalnie wrażliwy na ciśnienie społeczne. Taki „meteopata”. Nie dałem rady wytrzymać bzdur naszej amerykanizacji. I ma pani reportaż
Tagi:
Ewa Likowska