W Afganistanie za jednego żołnierza amerykańskiego ginie około 190 talibów Obecny etap wojny w Afganistanie jest tylko typowym epizodem w długiej historii tego regionu, bo walki trwały tam może nie zawsze, ale w przeważających odcinkach czasu. Obecna wojna przy kurczącym się informatycznie i komunikacyjnie świecie ma wszelkie przesłanki, by przekształcić się w konflikt o znacznie większym ciężarze gatunkowym, może nawet w proces destabilizacji świata. Wojska NATO, które weszły do Afganistanu, żeby uchronić z kolei ten kraj od władzy fundamentalistycznych talibów, to już armia z innej epoki. Spadochroniarze, oddziały górskie i specjalistyczne, a także grupy CIMIC – do współpracy z ludnością cywilną – to armia, choć złożona z różnych komponentów narodowych, dostosowana w pełni do tamtejszego teatru działań wojennych. Mimo to wojna jest trudna i krwawa, a cele polityczne dalekie od osiągnięcia. Kiedy na przełomie lat 2000-2001 Pakt Północnoatlantycki – czytaj USA – udzielił pomocy słabemu militarnie Sojuszowi Północnemu, wydawało się, że wojna w ciągu kilku tygodni musi się skończyć. Pod uderzeniami NATO talibowie zaczęli ponosić klęskę za klęską, a wodzowie rebelii, czyli jednooki mułła Omar i jego prawa ręka Osama bin Laden zniknęli. Bin Ladena szybko zlokalizowano, krył się wraz z grupą ok. 120 bojowników w kompleksie nowoczesnych schronów bojowych Tora Bora w górach niedaleko granicy z Pakistanem. Na ten kompleks instalacji militarnych zaczęły więc sypać się masowo bomby z samolotów B-52. Eksperci militarni ze zdumienia przecierali oczy. Przecież Tora Bora, o czym Amerykanie – ci bardziej zorientowani – dobrze wiedzieli że zagłębione na blisko 300 m w skałach bunkry nie ucierpią wcale od tego typu bombardowań. Wprost przeciwnie, gruz skalny z pierwszych nalotów skutecznie osłoni przed skutkami następnych. Aż się prosiło, żeby alternatywnie użyć bomb kierowanych czy pocisków Tomahawk, które wpadając przez otwory wentylacyjne, dotarłyby do wnętrza schronów i wybuchami w przestrzeni zamkniętej unicestwiłyby lokatorów. Albo wysłać żołnierzy sił specjalnych. Ci z Delta Forces aż się palili do akcji. Szybko okazało się jednak, że chodziło o typową pogoń za króliczkiem, a nie o łapanie go. Po prostu światowa opinia publiczna, musiała wiedzieć, że dzielni Amerykanie bombardują za pomocą najcięższych bombowców siedzibę bin Ladena. To przesłanie miało być typową zasłoną dymną dla działań rzeczywistych. Administracja amerykańska bała się panicznie, że bin Laden może zostać schwytany i będzie mówił, a jak zostanie zabity, to otworzy usta jego rodzina. Nie chodzi bynajmniej o działalność kombatancką Łagodnego Lwa w okresie działań przeciwko armii radzieckiej wśród mudżahedinów. Bo nie był Osama żadnym wybitnym dowódcą ani szczególnie bohaterskim bojownikiem. Ot, po prostu jednym z wielu islamistów, którzy przyszli swym braciom w wierze z internacjonalistyczną pomocą. Osama został szybko przez agentów CIA, z którymi się przecież znał od dawna, użyty w charakterze jednego z głównych logistów. Przez niego i wskazanych przez niego ludzi szła część dostaw dla bojowników w tym okresie. Że mu ufano, świadczy fakt, iż to on może nie decydował, ale podpowiadał, której z bojówek przydzielić ręczne wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych Stinger, broń niezmiernie skuteczną, która dosłownie uziemiła radzieckie latające czołgi MI-24 oraz – samoloty SU-24. Po prostu działały tu koneksje ekonomiczne. Rodzina bin Ladenów nie jest bezpośrednio spokrewniona z dynastią Saudów, ale jeden z braci Osamy blisko współpracował z szejkiem Jamanim, kiedyś saudyjskim ministrem ds. ropy naftowej i akuszerem OPEC. Bin Ladenowie spełniali do 11 września, czyli do zamachu na wieże World Trade Center, ważną rolę w międzynarodowym systemie finansowo-petrochemicznym. Ok. 40 przedstawicieli tego rodu mieszkało do tej historycznej daty właśnie w Stanach Zjednoczonych, pełniąc ważne funkcje, m.in. w koncernach Exxon i Texaco. Znamienne jest, że w ciągu niecałych 72 godzin po zamachu cała rodzina została przez administrację USA ewakuowana do Arabii Saudyjskiej. Są przesłanki, żeby stwierdzić, że zwrócił się o to poufnie sam król Abdullah, naciskany z kolei przez swych ortodoksyjnych kuzynów. Każdej administracji amerykańskiej bardzo zależy na jak najlepszych stosunkach z monarchią saudyjską. Złapanie Osamy w 2001 r. musiałoby niewątpliwie ten kordialny układ naruszyć, więc z jednej strony bombardowano mocno Tora Borę, a potem jeszcze kilka innych siedzib bin Ladena, z których zainteresowany zawsze