Nie byłem, nie jestem, nie będę wyborcą Prawa i Sprawiedliwości. Całe pakiety politycznych zachowań przywódców i decydentów tej partii wzbudzają we mnie niezgodę, niechęć i lęk. Praktyki polityczne, choćby takie jak technika zmian ustawodawczych (szalone tempo, niedopuszczanie do głosu oponentów, brak debaty, automatyzm głosowań i bezmyślne podpisywanie przez delegata na prezydenta), psują mechanizmy państwa. Problem w tym, że psują zepsute. Retoryka przywódcy i klakierów w kampanii wyborczej jest nieakceptowalna i groźna, szczucie na całe grupy ludzi (LGBT, Żydzi, uchodźcy…) to nieodpowiedzialne nadużycie i gdybyśmy mieli niezależną od rządu prokuraturę, której nie będziemy mieć przez najbliższe lata (dekady?), byłyby te działania po prostu przestępstwem. Ostentacyjne, w świetle dnia, choć przegłosowywane ciemną nocą, łamanie konstytucji jest karygodne. Problem w tym, że od lat konstytucja była martwym dokumentem, że całe obszary jej deklaracji nie obowiązywały, nie wyznaczały kierunków polityki ani zmian w prawach niższego rzędu. Otóż konstytucja przestrzegana nie była, teraz dołożono do jej nieprzestrzegania kolejne elementy. Konstytucja obumarła głównie w rejonach rozstrzygnięć społecznych, opiekuńczych, zapewniających prawa słabszym grupom obywatelek i obywateli. PiS, chciałem powiedzieć Jarosław Kaczyński (piszemy Kaczyński, myślimy – partia), doskonale to rozumie. Mało tego, rozumie, że nieobecność konstytucji jest przez całe grupy ludzi boleśnie odczuwana, że przekłada się na ich codzienność i problemy z zaspokojeniem podstawowych potrzeb. I że państwo, jeśli tylko zyska niezbędną motywację i determinację do działania, może skutecznie interweniować, bo – prawdę mówiąc – po to właśnie jest. A nie po to, żeby „nie rzucać kłód pod nogi” przedsiębiorcom, najbogatszym, wyprowadzającym pieniądze, zyski poza Polskę. I to do tych opuszczonych przez konstytucję, z całym mrocznym aparatem argumentacyjnym, ze wsparciem zawłaszczanych mediów publicznych i skorumpowanych zastrzykami państwowych pieniędzy prywatnych mediów, zwrócił się Kaczyński. Nie tylko słowem, ale konkretem, gotówką do ręki. Bez mówienia, na co ją wydać. Badania struktury wydatków najuboższych beneficjentów programu 500+ są zaś jednoznaczne – te pieniądze wydaje się mądrze, skrupulatnie, konsekwentnie. Na potrzeby dzieci, przede wszystkim te podstawowe: żywność, naukę, odpoczynek. Dlaczego miliony osób, które tak potrafią zagospodarować te niewielkie sumy (sporym wysiłkiem, wiedzą, umiejętnością), miałyby nagle dokonywać nieracjonalnych wyborów politycznych i głosować na tych, którzy publicznie oskarżają ich o przepijanie tych pieniędzy, lenistwo, wygodnictwo, koniunkturalizm? A to jest, był, dominujący przekaz środowisk politycznych wchodzących w skład przegranej koalicji w wyborach do europarlamentu. W ogóle nie wchodzę na grunt języka, którego używają pokonane (pokonywane – to już nie jest wypadek przy urnie, to będzie pewna stała, trudna do naruszenia) elity: to język pogardy, odczłowieczenia, wyższości. Wobec wyborców PiS. Powiedzieć, że jest to skandaliczne, obrzydliwe i groźne, to jakby nic nie powiedzieć. Ten rodzaj pogardy (często reprezentowany przez osoby, które chętnie odśpiewają piosenkę Natana Tenenbauma „Modlitwa o wschodzie słońca” ze słowami „Ale chroń mnie, Panie, od pogardy”) jest nie tylko niezrozumieniem, co w ostatnich 30 latach w Polsce się wydarzyło (samo się nie wydarzyło, zostało zrealizowane, zaplanowane, wdrożone) dla milionów osób wyrzuconych poza nawias przewidywalnego, stabilnego, zaspokajającego na podstawowym poziomie proste potrzeby życia. To, co dało im PiS, to nie tyle usunięcie tych wszystkich niedomagań, wykluczeń i biedy – na to trzeba potężniejszego i długotrwałego wysiłku – ile poczucie uwagi i realnego, trwałego wspomożenia. Że ze straszną retoryką? Źle. Że równocześnie obserwujemy nepotyczny awans materialny wąskiej grupy władzy? Powinno być inaczej. Że łamiąc konstytucję? Cóż, zbrukano ją też wcześniej. Kiedyś, pewnie ponad 20 lat temu, jeden z moich przyjaciół wyjechał w dorosłym już życiu po raz pierwszy za granicę, tak się złożyło, że do USA, akurat chyba na Florydę. Przywiózł z tej wyprawy różne dziwne rzeczy, wśród których największe zdumienie (moje) budził długi, sięgający niemal do kostek, majestatyczny płaszcz z wielbłądziej wełny, którego zresztą nasz podróżnik prawdopodobnie nigdy na siebie nie założył. Zapytałem go, dlaczego w ogóle dokonał tego zakupu. Chłopak nie znał języka, znalazł się nagle w innym świecie, na dodatek był namiętnym palaczem tytoniu, a tam, gdzie się znalazł – nie wolno było niemal nigdzie palić. Szedł kiedyś, snuł się raczej w dojmującym upale, znękany tym wszystkim, na głodzie nikotynowym, mijając małe