Polaków w Wielkiej Brytanii jest coraz więcej. I dawno już opuścili zmywak Zaczęło się od zbierania szklanek w restauracji. – To było w 2004 r., zaraz po tym, jak Wielka Brytania otworzyła się na imigrantów. Od dwóch tygodni na Wyspach był już mój chłopak. Znalazł pracę w pizzerii. Oboje mieliśmy sprecyzowane plany – chcieliśmy pójść na studia. Tyle że mój angielski był dość słaby, więc po pracy spędzałam bardzo dużo czasu, szlifując go – wspomina Justyna Skirska. Z biegiem czasu pewność siebie rosła. – Złożyłam podanie na kilka uczelni. Stopniowo zaczęły przychodzić odpowiedzi, wiele pozytywnych. To sprawiło, że zaczęłam wierzyć, że się uda. Poszłam w końcu na prawo. A praca? Jeszcze bardzo długo pracowałam dorywczo: pub, sklep, restauracja… – wylicza Justyna. Przełom nastąpił po drugim roku studiów. Praca w recepcji hostelu wymagała już komunikowania się, większej kreatywności i samodzielności. A dziś? Justyna jest zatrudniona w kancelarii prawnej tuż przy Trafalgar Square. Właśnie zrobiła aplikację. Czasy zbierania szklanek i mieszkania w pokoiku nad obskurnym pubem wydają się jej zupełnie inną epoką. Podobnych emigranckich historii usłyszy się na Wyspach bardzo dużo. Zmywak to mit – Polak przyjeżdżający na Wyspy na zmywak? To tylko stereotyp! – mówi „Przeglądowi” Łukasz Filim, szef Stowarzyszenia Polskich Profesjonalistów. – Bardzo wielu rodaków zaczęło szukać pracy jeszcze nad Wisłą i od razu dostało posadę w zawodzie. Mało tego – po roku czy dwóch pięło się jeszcze wyżej. Z drugiej strony byli tacy, którzy zaczynali, pracując poniżej swoich kwalifikacji, ale stopniowo pokonywali kolejne szczeble kariery. Znam dużo takich przypadków. Do naszej organizacji należy chłopak, który najpierw wykładał towar na półkach w supermarkecie, a dziś jest tam menedżerem – opowiada i dodaje, że on sam, zanim dostał pracę w banku, zaczynał w restauracji. – Do awansu ekonomicznego i społecznego dążą dziś zwłaszcza osoby, które mieszkają w Wielkiej Brytanii od dłuższego czasu, dobrze rozpoznały środowisko, znają język, zbudowały sobie CV, zdobyły referencje – tłumaczy prof. Krystyna Iglicka-Okólska, demografka, rektor Uczelni Łazarskiego. – Polacy przestali być postrzegani jako zagrożenie, sprawdzili się i zostali zaakceptowani jako bardzo dobrzy pracownicy, a to otworzyło przed nimi nowe możliwości. Ich wartość doceniają też pracodawcy z innych krajów Europy, np. Niemcy, którzy nie mogą dziś odżałować, że dopiero niedawno otworzyli dla nas swój rynek. – Polacy? Są moimi współpracownikami od dawna, jeszcze zanim weszliście do Unii. Przesympatyczni ludzie i niesamowicie uczciwi – potwierdza Joe Breslin, właściciel firmy remontowej z południowego Londynu. Według najnowszego spisu powszechnego w samej Anglii i Walii polskie pochodzenie deklaruje 579 tys. osób. Wyprzedziliśmy Pakistańczyków (482 tys.), a jedyną liczniejszą mniejszością są dziś Hindusi (694 tys.). Office for National Statistics, odpowiednik polskiego GUS, w 2011 r. poinformował, że liczba Polaków w całej Wielkiej Brytanii doszła do miliona. A że od dwóch lat jesteśmy na Wyspach najpłodniejszym narodem – rodzi się nam więcej dzieci niż rdzennym Brytyjczykom, ale również Hindusom czy Pakistańczykom – prawdopodobnie wkrótce staniemy się drugą nacją po rodowitych Brytyjczykach. Podobnie dzieje się w Irlandii, gdzie już teraz jesteśmy najliczniejszą mniejszością narodową. Unia dla Polaków Wielka Brytania była jedynym krajem, który po rozszerzeniu Unii nie wprowadził dla imigrantów znad Wisły żadnych okresów przejściowych. Dlatego w maju 2004 r. na Wyspy ruszył szturm. Rządzący tam wówczas laburzyści zupełnie nie przewidzieli jego rozmiarów. Na początku przybywaliśmy głównie lądem – z miast i miasteczek całej Polski ściągały dziesiątki autokarów. Doba w niewygodnym fotelu i pełne niepewności rozmowy („Ten mój angielski jest raczej taki sobie”). Potem zimne, ciemne Calais (nocą przeprawa jest tańsza), pierwszy widok białych klifów i good morning celnika, który właśnie stracił nad nami władzę – to, czy pojedziemy dalej, przestało zależeć od postawienia nam w paszporcie wymarzonej pieczątki. – Przyjeżdżaliśmy tu i pracowaliśmy bardzo ciężko. Wykazywaliśmy wielką determinację. Uważam jednak, że do dziś często brakuje nam wiary we własne siły – mówi Łukasz Filim.