Elbląska komenda jako jedyna w kraju zdobyła certyfikat jakości ISO – Kiedy przy wejściu do naszej komendy zlikwidowaliśmy kraty, niektórzy koledzy pytali, czy się nie boimy, różne rzeczy mogą się przecież zdarzyć – mówi Krzysztof Starańczak, od dwóch lat szef komendy policji w Elblągu. – Odpowiadałem im, że jeśli będziemy się bać naszych interesantów, którzy w większości przychodzą po pomoc, to powinniśmy zmienić pracę. Ale oni wiedzieli swoje. Trudno się dziwić. Do przeciętnej polskiej komendy wchodzi się po przynajmniej paru stromych schodkach, skutecznie zatrzymujących niepełnosprawnych. Potem wkraczamy do na ogół dość ciemnego korytarzyka zakończonego żelaznymi drzwiami z solidną kratą – otwiera się je tylko za zgodą dyżurnego. Żeby nawiązać kontakt z dyżurnym, trzeba zgiąć się wpół do maleńkiego, uchylonego tylko częściowo okienka i spróbować skupić na sobie uwagę człowieka, który jednocześnie obsługuje telefon alarmowy 997, telefon wewnętrzny, radiostację i faks (to wyposażenie minimum). Ponadto zatrudniony tu policjant powinien stale prowadzić pisemną dokumentację podejmowanych czynności – nic więc dziwnego, że obywatel, którego z wnętrza dyżurki prawie nie widać i nie słychać, jawi mu się jako mało ważny element zakłócający pracę. Trochę dyskrecji W Elblągu jest inaczej. Przez oszklone drzwi wchodzi się do przestronnego, jasnego pomieszczenia, którego środkową część zajmuje rozległa, niewysoka lada, jakie można spotkać w recepcjach wielu instytucji. Za nią nie ma zaganianego dyżurnego – jest policjantka kierująca ruchem interesantów. Naprzeciwko niej szereg krzeseł dla oczekujących. Wszyscy mają swobodny dostęp do kiosku z prasą i napojami oraz toalet. – Kiedy przebudowywano pomieszczenia wejściowe, koledzy byli oburzeni – mówi nadkomisarz Grzegorz Królak z pionu kryminalnego. Bo jak to – mizeria na policji taka, że na paliwo brakuje, a tu luksusy? Protesty przycichły, kiedy okazało się, że pieniądze na przebudowę pochodziły nie ze środków resortowych, tylko dotacji samorządów. Królaka ostatecznie przekonały pokoje przyjęć, które umieszczono koło recepcji. Żeby zrozumieć tok myślenia nadkomisarza, trzeba wrócić do stanu przeciętnej polskiej komendy. Jeśli interesantowi uda się skupić uwagę dyżurnego, przekrzyczeć ciągle nadające radiostacje i telefony, wyłuszczyć przez malutkie okienko, że naprawdę ma ważny powód, aby absorbować policję – zostaje skierowany do konkretnego pracownika, który ma się zająć jego sprawą. Na rozmowę z nim oczekuje na krześle w jednym z licznych korytarzy. Jeśli akurat ma pecha, obok może usiąść np. człowiek, który go pobił i na którego przyszedł złożyć skargę – wezwany tu przez policję w zupełnie innej sprawie. W takim towarzystwie poszkodowany raczej zrezygnuje ze swoich zamiarów. Ale jeśli wytrzyma długie oczekiwanie w ponurym korytarzu, dostanie się w końcu do pokoju, w którym na rozlatującym się krzesełku, przy odrapanym biurku będzie musiał opowiedzieć o swoich na ogół nieprzyjemnych, a nierzadko intymnych przeżyciach nie tylko słuchającemu go policjantowi, ale także jego kolegom piszącym w tym czasie na hałaśliwych maszynach i odbywającym rozmowy telefoniczne – słowem: pracującym w tym samym pomieszczeniu. W elbląskiej komendzie są oczywiście zniszczone meble, policjanci pracują też po kilku w pokojach, ale przychodzący tu obywatel tego wszystkiego – przynajmniej na początku – nie ogląda. Pierwsza, decydująca o dalszym przebiegu sprawy rozmowa odbywa się w czystym, jasnym, niezagraconym policyjnymi utensyliami pokoju. Dwa takie pokoje przyjęć powstały tuż obok recepcji, nie trzeba iść do nich przez długie korytarze, a jeśli nawet w recepcyjnej poczekalni spotkamy kogoś niepożądanego, to cały czas jesteśmy pod okiem dyżurującej tu policjantki. To się opłaca Nadkomisarz Królak nie kryje, że przyjmując poszkodowanych w swoim ciasnym pokoiku, nie zwracał specjalnej uwagi na ich stan emocjonalny, wynikający z poczucia świeżo doznanej krzywdy. Słuchając interesantów, był już bowiem „na mieście”, dopasowywał szczegóły opowiadanych mu historii do konkretnych, znanych mu z wieloletniego doświadczenia sprawców. Dopiero izolacja od codziennego zamieszania pozwoliła mu zauważyć w „osobach poszkodowanych” ludzi, którym trzeba poświęcić nieco czasu oraz uwagi. I warto, bo gdy się opanują i otworzą, powiedzą coś, czego nigdy by mu w ciasnym pokoiku nie powiedzieli, a to okazuje się przydatne w poszukiwaniu sprawców. – Policjanci byli również oburzeni, że do „swojej” komendy muszą wchodzić tylnymi drzwiami, kiedy do dyspozycji zwykłego człowieka z miasta są frontowe, przez recepcję – śmieje się Starańczak. Rzeczywiście, podjeżdżające samochody
Tagi:
Wojciech Worotyński