Polityka, polityka

Pewnie, że wszystko, co piszę w tej rubryce, jest w jakimś stopniu polityczne. Starałem się jednak, na ile to możliwe, unikać polityki najbardziej bieżącej. Zajmowała mnie polityka jako proces historyczny, nie jako gra. Ale jesteśmy w okresie wyborczym i coraz więcej osób dookoła zaczyna się interesować tym właśnie całkowicie praktycznym wymiarem polityki. Zainteresowanie to podniecają skutecznie publikowane niemal codziennie sondaże przedwyborcze, których wiarygodność jest często wątpliwa, ale ich funkcją jest kreowanie, jak określał to Bergson, „iluzji zbiorowości”. Ludzie lubią sobie wyobrażać, co sądzą inni, i w miarę możności postępować tak samo, wierząc, że inni mają rację. Liderem sondaży prezydenckich jest Włodzimierz Cimoszewicz, który od czasu zgłoszenia swojej kandydatury zdeklasował innych konkurentów, wygrywając z nimi – według sondaży – zarówno w pierwszej, jak i drugiej turze wyborów prezydenckich. Nie ukrywam, że sam, będąc zaproszonym do komitetu wyborczego Cimoszewicza, popieram tę kandydaturę. Ktoś z pracowitych dziennikarzy politycznych podzielił startujących do prezydentury polityków na dwie kategorie: konfliktowych i przewidywalnych. Konfliktowymi są Kaczyński, Lepper, pewnie Giertych senior, którego jednak słabo widać zza pleców konkurentów. Są to ludzie, których zapowiedziami wyborczymi jest przewrócenie wszystkiego do góry nogami, „robienie porządku”, wypalanie żywym ogniem, „rewolucja moralna”, przy okazji zaś takie lub inne wzięcie za twarz nieposłusznego społeczeństwa. Kandydatami zaś przewidywalnymi są Cimoszewicz, Religa, Marek Borowski, Henryka Bochniarz, której podobnie jednak jak i Giertycha nie widać w sondażach, i może Donald Tusk. Piszę „może”, bo Tusk, sam raczej mało wyrazisty, ciągnie jednak za sobą Rokitę, którego do polityków przewidywalnych zaliczyć nie sposób. Społeczeństwo, co widać gołym okiem, woli kandydatów przewidywalnych. Dowodem na to jest prof. Religa, który zanim jeszcze Cimoszewicz stanął w szranki, wyskoczył nieoczekiwanie na drugą, a nawet na pierwszą pozycję sondażową w konkurencji z Kaczyńskim, nie dysponując przy tym żadną partią, żadnym zapleczem politycznym, żadną, jak to się mówi, „logistyką”. Ale ludzie woleli umiarkowanego lekarza, mówiącego o naprawie Rzeczypospolitej i trosce o ludzi, od zżeranego przez pychę i ambicję lidera „rewolucji moralnej”. Cimoszewicz ma wszystkie zalety Religi, ale ponadto jeszcze autentyczne doświadczenie polityczne jako premier, minister i marszałek oraz „logistykę” zdolną mu zapewnić zwycięstwo wyborcze. Tę „logistykę” wytykają Cimoszewiczowi dziennikarze polityczni, twierdząc, że jest to po prostu aparat SLD, chociaż kandydat na prezydenta prezentuje się jako ponadpartyjny. Nie ma w tym jednak nic sprzecznego. Cimoszewicz nie ukrywa, że był w SdRP, że był i jest w SLD, ale równocześnie rozumie, że będąc prezydentem, musi być naprawdę ponadpartyjny, ponieważ Polska ma wiele partii i opcji politycznych, ale tylko jednego prezydenta. Cimoszewicz też długo zwlekał z ogłoszeniem swojej kandydatury. Dziennikarze polityczni widzą w tym hipokryzję, ale równocześnie piszą, że to „genialny chwyt socjotechniczny”. Rzeczywiście ludzie, którzy nie wiedzieli dotąd, na kogo głosować, odetchnęli z ulgą: mają Cimoszewicza i mogą spokojnie wyjechać na wakacje. Osobiście podejrzewam tu jednak coś innego niż tylko „socjotechnikę”. Istnieje talmudyczne przykazanie, że „nie wolno kłaść się do łóżka chorego”. A polityka polska jest chora. Jest znacznie ciężej chora niż wówczas, kiedy startował w wyborach prezydenckich Aleksander Kwaśniewski i kiedy startował sam Cimoszewicz, zdobywając jako kandydat lewicy w pierwszych powszechnych wyborach prezydenckich imponujące 9% głosów w okresie , kiedy wydawało się, że po lewicy nie pozostał kamień na kamieniu. W obecną chorobę wpędziła kraj nie tylko neoliberalna polityka gospodarcza, owocująca bezrobociem i wykluczeniem, ale teczkowa ofensywa prawicy, kampania oszczerstw, obelg, pomówień, a przede wszystkim podejrzliwości, którą żywią dzisiaj wszyscy wobec wszystkich. Prezydentura, odpowiedzialna za bezpieczeństwo, stabilność i wizerunek kraju, nie będzie w tych warunkach łatwym kawałkiem chleba. Ale ja też odetchnąłem z ulgą, widząc kandydata godzącego różne barwy lewicy i demokracji, nie wszystkie przeze mnie ukochane, które zechciał on wziąć na siebie. Wybory prezydenckie, które odbędą się później niż parlamentarne, budzą dziś znacznie większą ciekawość niż te drugie. Można to jednak zrozumieć. W wyborach prezydenckich chodzi o konkretnych ludzi, których można oceniać nawet z wyglądu, w parlamentarnych zaś chodzi o programy partii, ogólnikowe i nieczytelne albo mrożące krew w żyłach. O PiS braci Kaczyńskich nawet życzliwi mu mówią coraz częściej – i całkiem serio

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 28/2005

Kategorie: Felietony