Polska małych miast: zwijamy się

Polska małych miast: zwijamy się

Warszawa 21.05.2015 r. prof. dr hab. Wojciech Lukowski Absolwent - Instytut Nauk Politycznych UW. Doktor nauk humanistycznych. Pracownik - Instytut Nauk Politycznych. Czlonek - Osrodek Badan nad Migracjami i Polskie Towarzystwo Socjologiczne. fot. Krzysztof Zuczkowski

Jest kasa, jest Biedronka, fajnie się żyje, spokojnie Prof. Wojciech Łukowski – pracuje na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych i w Ośrodku Badań nad Migracjami UW, realizuje obecnie projekt badawczy „Mobilność mieszkańców małego miasta w doświadczeniu biograficznym i pokoleniowym”. Panie profesorze, jak z perspektywy mniejszych miejscowości prezentuje się polskie życie polityczne? Jest różnica między tym, co w Warszawie, a tym, co się dzieje lokalnie? – Gdy schodzimy na poziom lokalny, miast poniżej 100 tys., bardzo silnie pojawia się wymiar lokalny, rozumiany tak, że my załatwiamy lokalne sprawy, my nie uprawiamy polityki. Moim zdaniem na poziomie lokalnym jest niedoreprezentacja odniesienia się do gry politycznej, tej na szczeblu ogólnokrajowym. No i pojawia się pytanie, na ile obecne czasy będą próbą spolityzowania tej sytuacji. Która – dodam – w zdrowym systemie politycznym nie byłaby taka zła. Więcej partyjnej polityki to lepiej? – Polityzacja ma też zalety. Oczywiście nie wyklucza, że w takiej czy innej gminie wygra kandydat niezależny czy jakiś miejscowy komitet, ale wymusza na partiach politycznych bardzo poważne zajęcie się poziomem lokalnym. Żeby nie było tak, że mieszkaniec małego miasta ogląda TVP Info, TVN 24 czy śledzi inne komunikatory i widzi jakiś teatr, który nie bardzo można przełożyć na język lokalnej rzeczywistości. Bo tak jest? – Tak, i to jest rzeczywista dysfunkcja. Byłoby fatalnie, gdyby w każdym mieście działo się to co w Sejmie. Za to fantastycznie, gdyby na agendzie partii politycznych były wyraźnie uwypuklone problemy, które przekładają się na konkretną politykę lokalną. Na przykład wzmacnianie ogólnopolskich programów socjalnych w zależności od specyfiki danego miejsca… A tego nie ma. W rezultacie ta luka działa alienująco. Na poziomie ogólnopolskim sięgamy do niezwykle uproszczonych, emocjonalno-aksjologicznych schematów, a na poziomie lokalnym korzystamy z komponentu bardziej poznawczego, racjonalnego. Rozważamy, kto lepiej kalkuluje. My, klienci władzy Czyli gdy mieszkaniec na poziomie lokalnym ocenia burmistrza, to zastanawia się, czy jest dobrym gospodarzem, czy potrafi należycie zrealizować inwestycję, a gdy zaczyna oceniać poziom ogólnopaństwowy, to kieruje się emocjami, schematami? – Tak! I ta niespójność jest na dłuższą metę alienująca i zniechęca do polityki. Ale też mamy drugą stronę medalu. Umiejscowienie lokalnego decydenta w takim schemacie, że on jest od załatwiania różnych spraw, a nie od jakichś wizji czy koncepcji, sprzyja budowaniu klientelizmu. Jeśli ludzie zdefiniują lokalnego przywódcę jako tego, który załatwia różne problemy, on reaguje na to i kalkuluje, co mu się bardziej opłaca. Powoduje to wypłukiwanie lokalnej polityki z niektórych ważnych problemów, które powinny być podjęte. Wystarczy chwalić się, że miasto buduje kolejny most, kładkę… Owszem, to rzeczy istotne. Ale można powiedzieć, że te małe miasta dryfują. Budują i dryfują? – One się rozwijają w tym sensie, że co chwilę coś tam się dzieje. Ktoś zostaje obsłużony. To znaczy? – Dam przykład: dosyć istotnym elementem lokalnej układanki stały się uniwersytety trzeciego wieku. Kto tam jest? Najczęściej przedstawiciele lokalnej klasy średniej na emeryturze. Czyli ludzie, którzy bez tego uniwersytetu bardzo dobrze daliby sobie radę. Także w sensie ekspresji, emancypacji, zainteresowania światem itd. I oto jedzie wycieczka do Sankt Petersburga, co oczywiście wywołuje w obrębie tego uniwersytetu niedosyt, bo miejsc jest mniej niż chętnych, a wycieczka bywa sponsorowana przez gminę. Można powiedzieć, że ludzie w starszym wieku, w dobrej kondycji psychicznej i nie najgorszej fizycznej, otrzymują dodatkowy bonus. A ci, którzy naprawdę potrzebują tej pomocy… Nic! – Lub bardzo niewiele, np. przycisk umożliwiający wezwanie pomocy… Miasteczko, które badam, ma realnie 25 tys. mieszkańców, w tym 5,5 tys. emerytów! A skala uniwersytetu to 300 osób. W stosunku do wszystkich emerytów procent niewielki, ale biorąc pod uwagę wybory – 300 razy trzy albo 300 razy cztery. Przy ogólnej frekwencji 40% te 1,2 tys. osób to już więcej niż języczek u wagi, to bardzo poważna grupa, którą warto obsługiwać. Zwłaszcza że takie obsługiwanie jest sympatyczne. Jest inauguracja uniwersytetu, wykład, jest okazja, żeby się zaprezentować, powiedzieć same superlatywy o ludziach, którzy tu przybyli. Potem zakończenie uniwersytetu. Zawsze jest jakiś catering, jakiś element ludyczny, jakiś występ. To wszystko jest sympatyczne, ale jak spojrzymy na to z perspektywy pewnej logiki, gradacji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 26/2018

Kategorie: Wywiady