Minister Waszczykowski za punkt honoru postawił sobie chyba skopanie ekipy Sikorskiego i unurzanie jej w zarzutach aferalnych o niegospodarność. Do poprzednich, związanych z (nie)budową ambasady w Berlinie, a także z zamianą nieruchomości w Warszawie, doszedł ostatnio kolejny – dotyczący zakupu warszawskiej rezydencji ambasadora Wielkiej Brytanii. Rzecz w tym, że minister zapłacił za rezydencję 22 mln zł – za tę sumę nabył nieruchomość, która w roku 2040 i tak miała przejść na rzecz skarbu państwa, a poza tym budynek, ze względów bezpieczeństwa, trzeba było zburzyć. I teraz działka pozostaje pusta. Ewidentnie więc widać, że Radosław Sikorski jako szef MSZ miał też swoje hobby – warszawskie nieruchomości. Szkoda tylko, że realizował je nie za swoje, ale za nasze pieniądze. Co ciekawe, w jego buty wchodzi Waszczykowski. Otóż w roku 2012 minister Sikorski wpadł na pomysł wielkich oszczędności, mających polegać na zlikwidowaniu niektórych zagranicznych placówek. Minister opowiadał, ile to MSZ w efekcie zaoszczędzi, po czym przystąpił do dzieła. Likwidowano placówki, np. w Senegalu czy Mongolii, a ich siedziby wystawiano na sprzedaż. Szybko się okazało, że większość tych decyzji była pochopna. I teraz jesteśmy świadkami odwrotnego procesu – rusza biurokratyczna maszyna otwierania nowych placówek. I jeżeli w Dakarze nie tak dawno Polska sprzedała posiadaną nieruchomość, teraz chce coś podobnego kupić. Podobnie jest w Ułan Bator. Na razie sytuacja przedstawia się tak, że Polska ma swojego ambasadora w Mongolii, ale urzęduje on w… Warszawie. Tak się zresztą ta ambasada nazywa – z siedzibą w Warszawie. Oprócz tego planowane jest otworzenie placówki w Demokratycznej Republice Konga, w Panamie i w paru innych miejscach. Za chwilę więc Waszczykowski będzie miał większy kosz zakupów niż poprzednicy. I dopiero będą go rozliczać! Ale to w przyszłości. Na razie zanotujmy, że upada pomysł Sikorskiego, by Polska miała mniejszą sieć ambasad, za to większych kadrowo i silniejszych finansowo, by z takiej bazy operować na wielkim obszarze. Co tu komentować – taki pomysł może jest dobry, jeśli chodzi o bazę wojskową, grupę komandosów lub coś podobnego, ale przecież nie w dyplomacji, która wymaga stałej obecności i stałej pracy. Owszem, są rejony świata, w których ambasada baza wystarczy, ale nie mogą być one przykładem dla Azji czy Afryki. Jest zresztą w MSZ śmieszna opowieść na ten temat, dotycząca państw Oceanii. Są one malutkie i często żyją z tego, że mogą w ONZ oddać głos, który jest tyle samo wart co głos naszego kraju. W ambasadzie w Canberze powstał więc pomysł, by nawiązać z tymi państwami stosunki dyplomatyczne i jakoś współpracować. Ale przez lata był on torpedowany przez centralę w Warszawie. Sprawa wyjaśniła się całkiem niedawno – urzędnicy w Warszawie byli przeciw, bo wyobrazili sobie, jakie to wycieczki po wyspach Pacyfiku urządzi sobie ambasador w Australii. I mu pozazdrościli. Dopiero gdy im uświadomiono, że wystarczy spotkać się w Nowym Jorku, w siedzibie ONZ, gdzie wszystkich ma się pod ręką – odpuścili. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint