Festiwal filmów fabularnych w Gdyni dowiódł, że ilość rzadko przechodzi w jakość Nikt nie strzelił samobója (określenie Juliusza Machulskiego), czyli jury 26. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni rozdało wszystkie ważne nagrody. Grand Prix przypadło filmowi Roberta Glińskiego „Cześć, Tereska”. Reżyser zdążył dojechać z Toronto na finał, by odebrać Złote Lwy. Na festiwalu w Gdyni ekipy były zdziesiątkowane, nie odbyło się kilka konferencji prasowych. Gwiazdy polskiego kina „świeciły” oszczędnie. Najbardziej wytrwała była Dorota Stalińska. Obejrzała ponoć większość filmów. Z 32 filmów zgłoszonych w tym roku do konkursu nawet połowa nie zasługiwała na festiwalową projekcję. Propaganda sukcesu uprawiana przez producentów i organizatorów festiwalu – w tym szefa Komitetu Kinematografii, Tadeusza Ścibora-Rylskiego – od początku wydała się dość podejrzana. Środowisko miało jakiś interes do załatwienia i chciało go „przyklepać” w Gdyni. W tym celu zorganizowano spotkanie przedstawicieli „świata filmowego ze światem polityki”. Tyle że politycy w Gdyni nie dopisali (gorączka wyborcza trwała gdzie indziej), więc Krajowa Izba Producentów Audiowizualnych sformułowała na piśmie pakiet sześciu postulatów, czyli podstawowe elementy popierania twórczości kinematograficznej przez państwo. Przez ostatnie cztery lata środowisko filmowe drzemało. Teraz się zbudziło. Liczy chyba na nową władzę, bo odchodząca nie spełniła oczekiwań. Na debatę do Gdyni dojechał nawet Andrzej Wajda i stanął oficjalnie w obronie Komitetu Kinematografii, instytucji, która – co już wiadomo – jest zagrożona w nowym układzie politycznym. Filmowcy więc przypomnieli: „Nic o nas bez nas”. W Gdyni na chwilę zatrzymał się czas. Oświadczenie Dariusza Jabłońskiego, prezesa Izby Producentów, że kilka „podmiotów” – stowarzyszeń i związków – właśnie się zjednoczyło i poszło ramię w ramię, by ratować polską kinematografię, wzbudziło uzasadnione podejrzenia. Zabrzmiało też dość fałszywie. Grzegorz Królikiewicz, reżyser niezapomnianego „Na wylot”, ulubieniec jurorów festiwali z lat 70., patrzył na te wspólnotowe dusery z pobłażliwością. „Jak trwoga… to do władzy”, skomentował i usunął się w cień, w którym tkwi już od dłuższego czasu, nie mogąc znaleźć sponsorów dla swoich projektów. Trzeciak to – w rozumieniu dzisiejszych filmowców na topie – druga klasa albo inna jakość zdeformowana przeszłością. Jednym „tamto” się wybaczyło, innym nie. I doprawdy względy artystyczne nie były najważniejsze. Ostania nadzieja w „Quo vadis” Liczba wyprodukowanych w tym roku filmów miała zdecydowanie przesłonić jakość. Telewizja Polska SA nadal łoży niezłe pieniądze na produkcję filmową, choć są to środki mniejsze niż przed rokiem. Zarząd firmy tłumaczy się słabą ściągalnością abonamentów. Wiceprezes Zarządu, Jarosław Pachulski, przypomniał, że do tej pory nie został spełniony przez ministra skarbu (właściciel TVP SA) postulat Kongresu Kultury Polskiej z grudnia ub.r. Domagano się zgody na uruchomienie kanału poświęconego wysokiej kulturze. Minister odpowiedział, że nie widzi celowości uruchamiania takiego kanału w telewizji publicznej. Natomiast „słabość” do polskiego kina mają nadal Lew Rywin i Canal+. Za sprawą tej komercyjnej stacji powstało kilka ważnych filmów. Kino polskie nie miało w tym roku – nie tylko na festiwalu – „lokomotywy”. „Przedwiośnie” Filipa Bajona (1,8 mln widzów do tej pory to wynik daleki od oczekiwanego), „W pustyni i w puszczy” (film ma widzów, ale rekordu pierwszej realizacji nie bije). Ostatnia nadzieja pokładana jest w „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza. Ten film – wyświetlany poza konkursem – przyjęty został w Gdyni bardzo serdecznie. Największe brawa zebrali: Bogusław Linda za rolę Petroniusza, Jan A.P. Kaczmarek za muzykę i reżyser za całokształt dzieła. Festiwalowe pawie Bacznie obserwowany – nie tylko przez filmowców w Gdyni – jest Komitet Kinematografii – „jednostka” Ministerstwa Kultury. Oficjalnie KK ledwo dyszy i jest w stanie sfinansować w ciągu roku co najwyżej dwie bardzo średnie produkcje. Dzieli więc swoje kuse środki finansowe na pakiety i dorzuca do różnych filmów. Dzięki temu w czołówkach wielu obrazów można dostrzec „łaskawość” Komitetu Kinematografii. Tyle że mało kto pamięta, iż to żadna łaska, ale de facto ustawowy obowiązek. Ilość filmów festiwalowych w Gdyni miała być ostatecznym dowodem „wielkości” Komitetu Kinematografii. O jakości zapomniał nawet Andrzej Wajda, choć przyznał, że większości filmów nie zna. Natomiast zakwestionowało ją jury
Tagi:
Alina Kietrys