Na Berlinale ideologiczne jest wszystko – od historii miłosnych po kryminały z ekologicznym zacięciem Korespondencja z Berlina Berlinale jest jedynym na świecie festiwalem filmowym klasy A, na którym nacisk kładzie się na kino polityczne i społeczne. Impreza nie wytrzymuje artystycznego porównania z Cannes czy Toronto, gdzie dziś bije serce kina, właśnie za względu na priorytety selekcjonerów. Nierzadko temat filmu bierze górę nad talentem i warsztatem reżysera, choć akurat zdobywcom Złotego Niedźwiedzia z ostatnich lat nie można odmówić ani jednego, ani drugiego. Ze stolicy Niemiec w glorii wyjeżdżał w 2016 r. Gianfranco Rosi, reżyser „Fuocoammare. Ogień na morzu” o afrykańskich imigrantach dobijających na łodziach do brzegów włoskiej Lampedusy. W 2015 r. nagrodzono „Taxi-Teheran” Irańczyka Jafara Panahiego, któremu władza na 20 lat zakazała wykonywania zawodu, a on nie zastosował się (kolejny zresztą raz) do polecenia i nakręcił nielegalnie film o ukochanym mieście. W 2014 r. – „Czarny węgiel, kruchy lód” Diao Yinana, w którym twórca ubrał w formę kryminału opowieść o współczesnych Chinach, gdzie, jego zdaniem, nie ma już ludzi jednoznacznie dobrych. Kino z problemami W werdyktach jurorów (w tym roku przewodniczącym był Paul Verhoeven, reżyser niezapomnianych „Nagiego instynktu” i „RoboCopa”, a wspomagali go m.in. hollywoodzka gwiazda Maggie Gyllenhaal i meksykański reżyser Diego Luna) widać jak na dłoni, jakie kino promuje Berlinale: pochylające się nad słuszną sprawą, reagujące na bieżące wydarzenia, próbujące zgłębić problemy, którym media nie poświęcają dość miejsca ani czasu. Tam, skąd wieje wiatr zmian, kierują się też oczy selekcjonerów. Od lat na festiwalu prezentowane są obrazy z krajów, które budzą ciekawość ze względu na potępiane międzynarodowo praktyki, takie jak kara śmierci czy handel dziećmi. Bywalcami imprezy są więc poruszający te kwestie reżyserzy z Indii, Afryki, Bliskiego Wschodu i Europy Wschodniej. Od kilku lat stałymi gośćmi Berlinale są twórcy z Polski, których dokonania nie zawężają się do tematów aż tak brutalnych. Dlaczego cieszymy się zainteresowaniem zachodnich sąsiadów? Nie ulega wątpliwości, że jakość polskiego kina się poprawiła, więc i ona odgrywa niebagatelną rolę. Mamy na koncie Oscara dla „Idy” Pawła Pawlikowskiego, jak również nominacje do tej nagrody dla dokumentów („Joanna” Anety Kopacz i „Nasza klątwa” Tomasza Śliwińskiego), jesteśmy obecni na festiwalu w Wenecji („11 minut” Jerzego Skolimowskiego) czy na Sundance („Wszystkie nieprzespane noce” Michała Marczaka), trafiamy do dystrybucji w Stanach Zjednoczonych („Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej). Artystyczny impet mógł nas więc zapędzić i do konkursu głównego berlińskiej imprezy, w którym startowały kolejno: „Body/Ciało” Małgośki Szumowskiej (2015), „Zjednoczone stany miłości” Tomasza Wasilewskiego (2016) i „Pokot” Agnieszki Holland (2017). Tak się jednak składa, że Polska powraca w dyskusjach festiwalowiczów głównie w kontekście tego, co aktualnie dzieje się w naszym kraju. Dziennikarze i przedstawiciele branży kinowej z zagranicy są nas ciekawi, dzięki filmom, które mają okazję zobaczyć. Ale czy obraz kraju odmalowany przez twórców jest komunikatem, który chcielibyśmy wysyłać w świat? No i przede wszystkim czy z pomocą filmów faktycznie można współczesną Polskę zrozumieć? Teraz znowu się dzieje – W czym rzecz, do jasnej cholery, z tym księdzem, który chodzi po domach i bierze za to pieniądze? – zapytali niemal chóralnie dziennikarze z Hiszpanii i USA, którzy siedzieli obok mnie na pokazie prasowym „Zjednoczonych stanów miłości” w ubiegłym roku i poprosili o wytłumaczenie obcego im zwyczaju kolędy. Znajomy krytyk znalazł się w roli eksperta od spraw Polski po tegorocznym pokazie „Pokotu”, kiedy dziennikarka ze Szwecji zapytała go o scenę, w której bohaterka, starsza kobieta, mówi do księdza grzmiącego z ambony, żeby przestał pieprzyć: – Jak ona się ma do czarnego protestu w waszym kraju i czy na jego czele stanęły właśnie takie kobiety? I weź tu, człowieku, wybrnij. A podobne pytania pojawiają się coraz częściej, bo Polska znów stała się krajem ciekawym z powodu kontrowersyjnych decyzji rządu oraz rozlicznych marszów i protestów. – To, co się dzieje teraz, przypomina lata 80., kiedy oczy świata skierowane były na Polskę. Potem nic ciekawego u nas się nie wydarzyło, więc i nasze kino nie budziło specjalnego zainteresowania. Dziś jest inaczej – mówi krytyk Bartosz Żurawiecki i podkreśla, że niemieckie media bardzo dużo piszą o polskiej polityce. To dodatkowo rozbudza zainteresowanie Niemców naszą sztuką –