Polskie obrzydliwości

Zapiski polityczne 5 marca 2003 r. W cywilizowanym świecie panuje zasada ochrony dobrego imienia osoby zamieszanej w jakiś przestępczy proceder, ale jeszcze niemającej udowodnionej winy. Za nieboszczyka Stalina bywało na porządku dziennym całkiem inaczej. Podejrzany o jakiś czyn zakazany prawem stawał się natychmiast łupem niegodziwych pismaków i satyryków, którzy wyrabiali wierszówkę, szmacąc osobę, wobec której toczyło się postępowanie śledcze. Ten podły obyczaj usiłuje wznowić w Polsce człowiek, którego ongiś dobrze znałem i do głowy mi nie przychodziło, że w dalszym życiu okaże się klasycznym reliktem stalinowskiej epoki z całą moralną obrzydliwością takiego postępowania. Tym człowiekiem okazał się towarzysz Marek Król, ongiś sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, a później i teraz multimilioner, właściciel nabytego w niejasny sposób tygodnika „Wprost”, specjalizującego się w szkalowaniu ludzi. Oto na okładce tego szmatławca ukazał się rysunek Lwa Rywina, którego głowa i część ciała wystaje z muszli klozetowej. Lew Rywin naraził się na dochodzenie komisji sejmowej i ciążą na nim różne zarzuty, ale jak dotąd toczy się tylko postępowanie śledcze, niczego mu nie udowodniono i przysługuje mu pełna ochrona godności osobistej. A nawet gdyby jego łapówkarska wina została uznana i potwierdzona prawomocnym wyrokiem sądowym, to i wówczas ten stalinowski typ satyry nie byłby zgodny z elementarnymi zasadami moralnymi, chyba że ktoś – właśnie były towarzysz Król – nie zapomniał jeszcze wyższości totalitarnej moralności stalinowskiej nad zwykłą ludzką etyką o chrześcijańskim rodowodzie, co dałoby się streścić krótko słowami: nie kopie się leżącego. Inny rodzaj odrażającej obrzydliwości moralnej zaprezentowali w ubiegłym tygodniu posłowie sejmowej opozycji politycznej, gdy na tablicy wyników głosowania ukazała się informacja, że tak zwana ustawa o winietach padła w głosowaniu. Projekt tej ustawy zawierał propozycję przerwania trwającej już od wielu lat niemożności ruszenia z budową autostrad i dróg ekspresowych, co prócz wygód komunikacyjnych dałoby znaczne ograniczenie potwornej wypadkowości na drogach, przynoszącej w efekcie – prócz olbrzymich kosztów leczenia tysięcy ofiar – około 10 zabitych w ciągu doby, co rocznie daje około 3,5 tys. pogrzebów, nie licząc tragedii rodzinnych. Ta ustawa zasługiwała na pełne poparcie posłów niezależnie od ich poglądów i przynależności politycznych. Klęska ustawy została przywitana gigantycznym wrzaskiem radości i paskudnymi okrzykami pod adresem premiera. Posłowie opozycyjni – a nie brak wśród nich osób wykształconych, noszących głowy wysoko i zdobiących swoje nazwiska różnymi tytułami naukowymi – zachowali się, w chwili gdy ukazały się wyniki głosowania, jak gromada rozwydrzonych dzieciaków, choć może właściwsze byłoby porównanie do bandy podchmielonych łobuzów. Co było w tym najgorsze, to handlowy stosunek posłów PSL do całej sprawy. Z początku byli jej zwolennikami pod każdym względem, mówili, że dobra, że potrzebna i trzeba ją poprzeć. Tuż przed głosowaniem okazało się, że poparcie zależy jednak od spełnienia rozlicznych żądań tej partii, które muszą być, jeśli nie natychmiast spełnione, to przynajmniej solidnie przyrzeczone. Żądania – jak ludzie znający się na ruchu ludowym dobrze się orientują – były natury kadrowej i ustawodawczej. Tyle i tyle posad, takie i takie ustawy – wtedy poparcie PSL będzie pewne. Nie mam nic przeciw temu, aby partie polityczne dbały o swoje interesy. Tak jest na całym świecie, lecz są nieprzekraczalne – w moim pojęciu – granice owej dbałości, która musi jednak zdecydowanie ustępować przed dobrem publicznym. Ustawa o winietach jest ustawą zapewniającą znaczne dobro publiczne, gdyż prócz korzyści komunikacyjnych, krajowych i tranzytowych ogranicza liczbę śmiertelnych wypadków, pogrzebów i tragedii rodzinnych. Dlatego widok jubilującej opozycyjnej strony Izby Poselskiej zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. Możemy w zależności od partyjnych powiązań dbać o różne interesy w polityce, ale radość z powodu nieograniczenia śmiertelnych wypadków jest czymś moralnie obrzydliwym, dyskwalifikuje ludzi dopuszczających się takich wybryków. Ktoś może mi powiedzieć: czego ty właściwie chcesz, przecież wśród ludzi, o których piszesz, jest ogromna przewaga zwyczajnych renegatów zmieniających bez cienia wstydu przynależność partyjną, aby tylko zapewnić sobie miejsce w ciepłym parlamentarnym gniazdku politycznym, a na dodatek nieokazujących choćby krztyny pokory za wieloletni udział

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2003, 2003

Kategorie: Felietony