Ewa Drzyzga przestała rozmawiać. Od pewnego czasu zajmuje się wyłącznie mierzeniem temperatury w TVN. Ma z pewnością więcej energii niż przedostatni minister zdrowia i pięknie wygląda, ale czy na tym stanowisku upora się z chociaż jedną polską chorobą? Nie odpowiem na to pytanie i nie napiszę, co o tym myślę, bo dzisiaj chciałbym na tym miejscu, które nie podlega jurysdykcji żadnego wojewody, wybudować pomnik poprzedniej Ewy, twórczyni nowej, odważnej narracji telewizyjnej nad Wisłą i pionierki codziennego talk-show w polskiej ramówce telewizyjnej. Naprawdę jest tak, że można już periodyzować nasz czas telewizyjny na okres przed Ewą i po niej, zwłaszcza że samo imię zachęca do nurkowania w dziejach. Nawiasem mówiąc, nawet w polskich realiach nie byłoby trudno znaleźć jej do towarzystwa prawdziwego Adama. Dawcą żebra, z którego Jahwe zbudował Ewę, mógłby zostać wielce zasłużony dla rozwoju Telewizji Polskiej Adam Hanuszkiewicz. Długo, bardzo długo telewizji w Polsce nie było stać na codzienny program, że zaryzykuję takie uproszczenie gatunkowe, o ludzkim charakterze. Udało się to wyłącznie w odniesieniu do dziennika, czytanego programu informacyjnego, który po wielu nowych początkach objawia się dzisiaj widzom dawnej telewizji publicznej w formie „Wiadomości”, składających się z orwellowskiego kwadransa nienawiści i kwadransa trującej wazeliny niejakiego Kuleszowa. Autorów poważniejszych formatów stać było na audycje ukazujące się na antenie góra raz w tygodniu lub jeszcze rzadziej. Codzienny talk-show to była domena stacji amerykańskich i przedmiot westchnień polskich autorów, którym udało się kiedyś stanąć w kolejce na widownię takiego show w Los Angeles. Drzyzga, jak gdzieś przeczytałem, stała w takiej kolejce do wielkiej Oprah Winfrey, ale jeszcze wtedy nie wiedziała, czy w życiu chciałaby robić to samo. Ewie jako twórczyni i twarzy codziennych „Rozmów w toku” należy się miejsce na cokole. Oczywiście wiem, że wolałaby tam stanąć z całym zespołem, który codziennie „na nią pracował”, ale pomniki nie lubią tłumu. Mają takie same wymagania jak ekran telewizora. Liczy się twarz, postać, osobowość zaufanego powiernika jakiejś humanistycznej idei. Ewa Drzyzga zdobyła to wszystko w ciągu 16 lat niewyobrażalnie ciężkiej pracy. Kto choć raz wystąpił w podobnej roli przed kamerą, dobrze wie, ile to kosztuje i jak długo trzeba „stygnąć” po programie, żeby dojść do równowagi i temperatury 36,6. Nie policzę, bo i po co, ile osób przeszło przez ręce pani Ewy. Zresztą jak to liczyć – na sztuki czy w godzinach poświęconych pojedynczej osobie? Wielu spośród przyszłych bohaterów programu wymagało długich rozmów poza anteną. W ogromnej większości byli to przecież ludzie grzeszni, a nie grzeczni. Po co randka, po co szkoła, ja pozować będę goła – z takimi trzeba było sobie radzić. Oni tak naprawdę przechodzili nie przez ręce prezenterki, ale przez jej głowę. Zrozumie to każdy, kto widział na ekranie łzy w oczach Ewy i kto pamięta ją trzymającą w ramionach 17-letniego chłopca uzależnionego od dopalaczy. Ona reagowała całą sobą, a nie przyjmowała biernie to, co ktoś mówi. Ilu osobom wyprostowała życie?! Ilu rodziców nauczyła, że nie ma wstydliwych tematów do rozmowy z dziećmi, że nie może być w naszym życiu aż tylu kwestii objętych tabu?! Negliżowała je bezlitośnie jako wygodne i obłudne jednocześnie usprawiedliwienie milczenia w komunikowaniu się osób nawet sobie najbliższych. Wiem, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji często była innego zdania i aplikowała nadawcy kary za „treści mogące mieć negatywny wpływ na prawidłowy fizyczny, psychiczny lub moralny rozwój małoletnich”. Tak się jakoś składało w historii tego regulatora, że zawsze najchętniej zabierał głos w imieniu małoletnich. Dobrze, żeby Drzyzga nie skamieniała na tym pomniku, bo jeszcze będzie nam potrzebny główny terapeuta narodu, choćby do publicznego przesłuchiwania kandydatów na naczelnika. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint