Pora umierać

Pora umierać

Andrzej Czeczot Uderzające jest to, że największe cenzorskie zacięcie mają dziś ludzie pamiętający czasy, kiedy cenzura była oficjalna i także ich tłamsiła. – Na wstępie proszę przyjąć najserdeczniejsze życzenia urodzinowe ode mnie i całego zespołu „Przeglądu”. – Bardzo dziękuję. – Właśnie z okazji pańskiego 75-lecia ukazał się zbiór rysunków i tekstów zatytułowany „Album przedśmiertny”. Skąd taki grobowy tytuł? – To raczej chwyt marketingowy. Ale ponieważ zawsze lubiłem bawić się czarnym humorem, to jest na miejscu. Drugiego albumu raczej nie będzie. Jestem facetem dosyć przesądnym, więc tak naprawdę ten tytuł jest ryzykowny. Gdyby żyła moja żona, pewnie by mnie za to pobiła… – To rzut oka na całą pańską twórczość… – Tak, traktuję „Album przedśmiertny” jako podsumowanie mojego dotychczasowego dorobku artystycznego. Jest tam grubo ponad 200 rysunków, duża część jest poświęcona mojej działalności w Stanach Zjednoczonych, a życiorys tam pomieszczony wyróżnia się tym, że pomija moje perypetie polityczne i martyrologię. – Dlaczego? – Dlatego, że dziś wszyscy robią z siebie męczenników, a dla mnie istotne jest to, by czytelnicy zobaczyli i zapamiętali mnie jako artystę. W stronę najniższych gustów – Kiedy się panu lepiej rysowało? Dziś czy w czasach Polski Ludowej? – Wtedy było ciekawiej, choć nie odbierałem tamtej rzeczywistości entuzjastycznie. No i więcej się ryzykowało. Miałem proces polityczny za rysunek kpiący z Ryszarda Filipskiego, który przypominam w „Albumie przedśmiertnym”, doświadczyłem zakazu publikacji, dostawałem ubeckie anonimy. Natomiast dziś, kiedy głupota zalewa wszystko i robi się ukłon w stronę najniższych gustów, jest po prostu przykro. Ludzie, którzy obecnie działają w sferze kultury i mediów, a kiedyś byli moimi poplecznikami, cenzurują mi rysunki. – Jak to? – Ano tak. Na przykład słyszę, że młody czytelnik może nie zrozumieć tego, co rysuję. To są najczęściej pretekstowe sprawy. Według prawa Kopernika, gorszy pieniądz wypiera lepszy. – To jest niezrozumiały i skandaliczny argument, że ktoś może nie zrozumieć rysunku. – Niech się pan nie dziwi. Przecież dziś nie podnosi się poziomu, tylko równa do Dody Elektrody i jeszcze niżej. Dlatego zdarza się, że unikam metafor, przez co, niestety, tracą głębia i jakość rysunku. Ale ponieważ nie idę na łatwe układy, często w miejscu mojej stałej rubryki pojawia się reklama albo inna szopka. – Dziwię się, ponieważ to właśnie zawoalowana metafora była i jest siłą pańskiej twórczości. Teraz trzeba mówić wprost? – Najlepiej wprost i bezpośrednio. Dlatego przy wyborze rysunków do „Albumu przedśmiertnego” starałem się eliminować te, które bez znajomości kontekstu byłyby nieczytelne. Model satyry bardzo się zmienił, a i okoliczności wymuszają zmianę stylu i nieciekawe kompromisy. Niechętnie się temu poddaję, ale cóż robić… – A gdy był pan w Ameryce? – Tam, poza krótkim okresem współpracy z „Nowym Dziennikiem”, nie zajmowałem się satyrą. W prasie amerykańskiej publikowałem ilustracje do różnych tekstów, recenzji literackich. Ale głównie utrzymywałem się z malarstwa, czym nie zajmowałem się w Polsce. Robiłem akwarele, które kupowano na pniu. Uderzenie Nowego Jorku, nie tylko pod względem finansowym, było tak silne, że stało się dla mnie motywacją do malowania. Nie twierdzę, że to wszystko było na wybitnym poziomie, ale na pewno nie była to chała. Niestety, niewiele się z tego zachowało, a to, co się zachowało, jest w „Albumie przedśmiertnym”. Pokopałem się z koniem – Dlaczego zostawił pan Amerykę? – Uznałem, że moje miejsce jest w Polsce. Pokopałem się z koniem, a w końcu doszedłem do wniosku, że czas wracać. To wszystko. A wyjechałem tam po internowaniu. Moja żona to była wspaniała kobieta, podjęliśmy natychmiastową decyzję. Zresztą gdzieś w głębi serca nosiłem w sobie tęsknotę za wyjazdem i zmierzeniem się z wyzwaniami z najwyższej półki. No i zmierzyłem się. – A internowanie jak pan wspomina? – To było śmieszne. W pokoju, w którym nas przetrzymywano, był cały przekrój społeczny. Siedziało ze mną dwóch adiunktów z Uniwersytetu Śląskiego, kierowca z bazy transportowej, górniko-hutnik od spiekania węglików i stary piekarz z „Solidarności” rzemieślniczej. Wprowadziłem tam atmosferę luzu. Z sąsiedniej celi dobiegały nas śpiewy „Boże, coś Polskę…”, a ja im mówiłem, żeby śpiewali o dzieweczce, która szła do laseczka. – Nie było w panu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 44/2008

Kategorie: Kultura