„Uciekinier, czyli kara boża” rozlicza i zamyka Jerzego Adamskiego zwady ze światem Zbliżyła nas ślepota. Znaliśmy się oczywiście wcześniej, całe lata, ale było to raczej naskórkowe, ot, wspólne uczestnictwo w jakichś gremiach, niezobowiązująca gaduła o teatrze, mała wódka. Nieznośny i chimeryczny był zawsze; nie miało to nic wspólnego z jego z czasem bodaj najgłębszą osobistą klęską – z ubezwłasnowolnieniem ślepotą. I nieprzewidywalny. Mieliśmy kiedyś razem jechać na światowy kongres krytyków teatralnych, do Meksyku. Chciało mu się, chyba. Ale odechciało. W ostatniej chwili. Wyłgał się był rzekomym pogorszeniem stanu serca. Stracił serce do podróży. W chimeryczności i złośliwym dystansie do świata i samego siebie mieścił się zarazem niepowtarzalny urok Jerzego Adamskiego. Nigdy – do czasu, do czasu ślepoty, ale i potem po trosze także – nie miałem pewności, czy kpi, czy mówi serio. Z jednym wyjątkiem. To był paskudny rok – początek 1983. Jako prezes prowadziłem posiedzenie plenarne Polskiego Klubu Krytyki Teatralnej, na Foksal, w Domu Dziennikarzy. Tuż zanim wszedłem na salę obrad, dopadł mnie telefonicznie z Gdańska, też już dziś nieżyjący, Tadzio Rafałowski z wiadomością, że o świcie zmarł Stanisław Hebanowski. Nie najlżej szło mi się na obrady po tej wieści o nagłej śmierci przyjaciela. Lecz cóż – powitania, całusy, uśmiechy. W pierwszym rzędzie siedli obok siebie Grzegorz Sinko i Jerzy Adamski. Miałem ich niemal na wyciągnięcie ręki. Jak to oni – półsłówka ucho w ucho, kpinki. I te charakterystyczne dla Jerzego w oczach ironiczne błyski. Otworzyłem zebranie i przed przystąpieniem do porządku dziennego powiadomiłem kolegów o śmierci Stulka Hebanowskiego. Sala powstała bez wezwania. Jerzy akurat naprzeciw mnie. Nigdy, póki nie oślepł, nie widziałem takich jego oczu. Tuż po ironicznych i przewrotnych błyskach po przekomarzankach z Sinką – naraz ciemnych, jeszcze ciemniejszych niż zwykle, z jednolitym w nich mrokiem powagi. Kiedy dziś czasem kartkuję książki Adamskiego, raz po raz pamięć przywodzi mi ową w dzień Stulkowej śmierci nagłą zmianę barwy jego oczu. Ich wyraz i nasycenie wewnętrzną intensywnością – refleks tego serio, które w życiu i w pisarstwie Jerzy powlekał ironią i dystansem. Ów moment dekonspiracji powłoki przyjętej postawy. Oczy. Ślepł stopniowo, z remisjami. Wiedział już dokładnie, co egzystencjalnie znaczy ślepota. Wspólny przyjaciel zawiadomił Adamskiego, że i ja ostro na oczy zaniemogłem, i że właśnie, półślepego, odstawił mnie do warszawskiej kliniki okulistycznej. Jerzy miał już w niej status niemal rezydenta. I jemu, i teraz mnie profesor Jerzy Szaflik oczy raz po raz cerował. To dzięki mistrzostwu Szaflika dane nam było z Adamskim jeszcze parę razy w życiu się zobaczyć, a mnie z czasem – odpukać! – widzieć trwale i doskonale. Pierwszy bądź jeden z pierwszych telefonów, jakie w klinice Szaflika odebrałem, był właśnie od Jerzego. Nie gadał o ocznych przypadłościach. Ślepi nie plotą o kolorach. Dzwonił z prośbą: żebym, kiedy już będę mógł czytać, zajrzał do nowego numeru „Twórczości”, gdzie właśnie opublikował kawałek z zamierzanej prozy, tylko nie jest pewien, czy warto ją ciągnąć dalej. Kiedy mówił do klinicznej słuchawki – Przeczytasz, poradzisz – w pierwszej chwili wziąłem to za pusty komplement między autorami i chęć pokrzepienia towarzysza niedoli. Ale kiedym już tylko mógł – przeczytałem, parokrotnie. Poruszył mnie ten tekst. Kreacyjnością – literackiej narracji i kreacyjnością samego materiału wypadków rzeczywistych, których groza zdawała się żadnego już gestu kreacji nie dopuszczać. Ale autoironicznie przewrotny Jerzy, kpiarski też wobec własnych tragedii i rozpaczy, gmerał z pisarską nonszalancją w bliznach i ranach prywatności, by się z nich w literackiej kreacji dopiero odbijać w sferę metafor, paraboli i uogólniających konstatacji. Pojechałem do Jerzego na aleję Zjednoczenia. Poznał mnie od razu i bez trudu – bo… po głosie, przez domofon. Zobaczyłem jego bezradną samotność. Esencja tego pojęcia pewnie zawsze już kojarzyć mi się będzie z tamtym spotkaniem. Przygotował się – na stole trunki, zakąski. Sam usiłował nalewać. Ale kiedy – zamiast do szklanki – rozlał whisky na obrus, dał spokój. Sączyliśmy whiskacza i gadali. Nie było w tej rozmowie o planowanej książce żadnej autorskiej kokieterii, wzajemnej kurtuazji. Potrzebował rozmowy. Potrzebował
Tagi:
Andrzej Żurowski