W Bagdadzie goły biust jest prawie tak samo grzeszny jak szklanka piwa. To było najlepsze kino Kiedyś, niech będzie ze dwadzieścia lat temu, śródmiejski kwartał Bagdadu między placami At-Tahrir i Al-Firdaus to było zagłębie kin. Nowoczesne, obszerne, jasno oświetlone, kusiły kolorowymi afiszami. Wyświetlano w nich całkiem nowy, niemal światowy repertuar. Bo i wtedy, przed laty, wizyta w kinie to było coś. – Pamiętam, jak w czwartkowe wieczory moi rodzice wybierali się na miasto – Ahmad wspomina czasy dzieciństwa. – Matka nie nosiła muzułmańskiej chusty, ubierała się jak Europejka, robiła mocny makijaż, malowała paznokcie. Ojciec wkładał jaśniejszy garnitur. Szli do jednej z wielu rybnych restauracji, stojących na brzegu Tygrysu, a później do kina. Najlepsze nazywało się Semiramis. Ojciec mówił, że było najelegantsze na całym Bliskim Wschodzie, ba, w całej Arabii, o niebo bardziej strojne i wykwintne niż kina w Bejrucie albo w Kairze. Gdy byłem dzieckiem, marzyłem, że jak dorosnę, będę pracować w Semiramis. Budynek „najelegantszego kina Arabii” stoi przy ulicy As-Sadun. Wielki hol, sala na kilkaset miejsc; w czasach świetności w ogromnych oknach wisiały ciężkie, grube zasłony. Z dawnej świetności zostały tylko resztki ściennych, ceramicznych mozaik oraz schody – rozłożyste i majestatyczne, jak w kasynach Monte Carlo. Schodów, kiedyś przykrytych dywanem, nikt dziś nie sprząta. Gdy spóźniony widz biegnie po nich na początek seansu, wzbija stopami tumany kurzu, osiadające na wyblakłych fotosach. Lecz mało kto biega dziś po kinie Semiramis. – Sprzątać? – pyta Ahmad, któremu spełniło się dziecięce marzenie (jest zarazem kasjerem, bileterem i dozorcą kina). – A po co? Dla tych kilkudziesięciu osób, które wpadają tu każdego tygodnia? Gramy po trzy filmy dziennie, bilet na wszystkie projekcje kosztuje raptem tysiąc dinarów, z czego trzysta zabiera Ministerstwo Kultury. Mój pracodawca, właściciel Semiramis, był kiedyś milionerem, a dziś jest żebrakiem, przeklina dzień, kiedy zaczął pracować w tym biznesie. Za te pieniądze nie opłaca się nic robić. A nawet gdyby się opłacało, to i tak więcej widzów nie przyjdzie. Ludzie boją się wieczorami wychodzić z domów, lękają się zamachów. Rano nie mają czasu na rozrywkę. Do Semiramis rzeczywiście prawie nikt nie przychodzi. Tak samo jak do pobliskiego An-Nasr (nieco więcej widzów pojawiło się wtedy, gdy trupa teatralna z Iranu wystawiła spektakl o świętym mężu szyitów, imamie Husajnie) albo do zamkniętego na cztery spusty Babel Cinema. I nie tylko ze strachu przed bombami. Bagdadzkie kina utraciły dawny prestiż. Jak go utrzymać, skoro w repertuarze mają tylko słabiutkie historie karate, romansidła klasy C (lub niżej), produkowane masowo w Libanie, jakieś filmy z Indii lub z Hongkongu? Jeśli trafi się produkcja europejska lub amerykańska, to sprzed wielu, wielu lat. Na nowsze nie ma pieniędzy. Jusuf, dziarski siedemdziesięciolatek ze Związku Irackich Muzyków, również uważa, że pieniądze to dla kultury rzecz najważniejsza. Zaraz po wolności, a tej akurat w dzisiejszym Iraku kultura miałaby pod dostatkiem, gdyby tylko była bardziej zauważalna. Gdyż nikt – jego zdaniem – jej nie dostrzega, poza, rzecz jasna, muzułmańskimi ortodoksami, którzy nawet w muzyce upatrują dzieło szatana. Choć i tak jest lepiej niż przed upadkiem starego reżimu. Przynajmniej represje nie idą z góry. – Wolność, habibi, to największy dar, jaki mogliśmy otrzymać – opowiada. – Możemy wyrażać wszystko, co chcemy, możemy tworzyć, nikt nas nie cenzuruje, nikt nie ogranicza. Problem w tym, że nie mamy za co. Jusuf naprawdę cieszy się, że po raz pierwszy od wielu lat grał muzykę do teatralnego spektaklu o życiu i bohaterskiej śmierci imama Husajna, który zaprezentowano w teatrze Rabat. To jedyna scena w stolicy Iraku, która nie wymaga gruntownego remontu. Teatr jest miejscem, gdzie każdego dnia zbierają się artyści bodaj wszystkich profesji: aktorzy, muzycy, tancerze, kompozytorzy, pisarze, poeci. Rozmawiają o sztuce, narzekają na biedę i rozpamiętują dawne czasy, gdy nie tylko imam Husajn, ale nawet iracka muzyka mogła znaleźć się na indeksie. – Nasza muzyka to przede wszystkim muzyka śpiewana – wspomina Jusuf. – Jeszcze rok temu musieliśmy śpiewać na cześć Saddama. Kto nie chciał, przestawał być artystą. Dlatego wielu przestało.
Tagi:
Paweł Smoleński