Po odbyciu połowy kary wychodzą z więzienia przestępcy skazani za porwania olsztyńskich biznesmenów – Podobno moje dni są policzone. Słyszę codziennie: „Po co się wychylasz, nigdy ci tego nie darują, to groźni bandyci i zawsze będziesz musiał się oglądać za siebie” – mówi Tobiasz Niemiro, olsztyński przedsiębiorca, społecznik, prezes Warmińsko-Mazurskiego Stowarzyszenia na rzecz Bezpieczeństwa. To właśnie ta organizacja, skupiająca głównie miejscowych biznesmenów, po fali porwań w 2000 r. przełamała barierę niemożności policji i wymusiła walkę z gangsterami. W rezultacie skończyły się nie tylko uprowadzenia dla okupu, ale i wojna gangów. Posypały się wyroki od 12 do 25 lat więzienia, porywacze omijali Olsztyn szerokim łukiem. Mieszkańcy odetchnęli. Czy dziś znów są zagrożeni? Kuźnia złodziejskich talentów Jednym z pierwszych uprowadzonych, o którym stało się głośno w regionie, był 15-letni Karol T. z Lubawy, którego porwali domorośli kidnaperzy pod koniec lat 90. Wtedy zabłysła gwiazda detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Wezwany przez ojca chłopca, lokalnego przedsiębiorcę, szybko trafił na ślad sprawców, ale to byli drobni przestępcy. Profesjonaliści wyszli z cienia w 2000 r. – Zaczynali od kradzieży samochodów – wspomina były oficer wydziału dochodzeniowo-śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie. – To była kuźnia złodziejskich kadr. Kto nie wpadł, przechodził na wyższy etap specjalizacji do którejś z powstających grup przestępczych. Ale nawet ten, kto wpadł, w więzieniu miał okazję nawiązać gangsterskie kontakty. Tak najprawdopodobniej było w przypadku porywaczy Krzysztofa Olewnika; według ustaleń sądu Wojciech Franiewski podczas wspólnej odsiadki dogadał się w tej sprawie z Ireneuszem Piotrowskim, mieszkańcem Drobina. Najpierw planowali „przekręcić” właściciela zakładów mięsnych na lipne zamówienie, potem doszli do wniosku, że bardziej się opłaca uprowadzenie syna biznesmena. Filozofia porwań ludzi i kradzieży samochodów była podobna. Tylko że za bliską osobę rodzina była gotowa zapłacić bandytom zdecydowanie większą „wykupkę” niż za najlepszy nawet pojazd. Tu i tam chodziło o łatwy zarobek. Etapy jednego i drugiego procederu przedzieliła w Olsztynie wojna gangów. Na progu swego domu, zastrzelony przez ruskiego kilera, zginął jeden ze słynnych braci „Orzełków”, właścicieli dużej agencji towarzyskiej. Andrzej R. poległ za brata Jarosława, bo to na niego zlecenie zabójstwa wystawiła olsztyńska konkurencja. Potem w biały dzień na głównej ulicy osiedla Jaroty wyleciał w powietrze samochód z „Leninem” w środku, żołnierzem „Marchewy”, szefa innego gangu. Sam „Marchewa” został postrzelony w Starych Jabłonkach. O wpływy na rynku narkotykowym, o haracze od właścicieli knajp i pieniądze z napadów na tiry rywalizowały ze sobą przynajmniej trzy gangi. – Później szefowie dwóch grup doszli do wniosku, że zamiast strzelać do siebie, lepiej współpracować – wspomina insp. Jerzy Samociuk, dyrektor Warmińsko-Mazurskiego Stowarzyszenia na rzecz Bezpieczeństwa, do 1998 r. komendant miejski policji w Olsztynie. Uciekinier na torach Kiedy więc „na mieście” zaczęło być coraz głośniej o porwaniach, policja uznała, że to ciąg dalszy porachunków między gangami. Insp. Samociuk uważa jednak, że to sami przestępcy upowszechniali taką wersję, aby mieć większą swobodę działania. Do dziś jest przekonany, że przynajmniej kilka osób ze środowiska biznesu zostało wcześniej uprowadzonych, ale rodziny zapłaciły za nich okup i sprawy zostały zamiecione pod dywan. Pierwszym przypadkiem w Olsztynie, który wyszedł na jaw, było porwanie właściciela hurtowni butów w zimowe popołudnie na początku 2000 r. Przed jego biuro zajechało kilku bandziorów, jednego z pracowników stuknęli kolbą pistoletu w twarz, oddali w powietrze dwie serie z kałasznikowa, wsadzili przedsiębiorcę do wozu i odjechali. Porywacze mówili po rosyjsku, ale – jak się okazało – działali na zlecenie olsztyńskich gangsterów. Żona porwanego dostała telefon: „Jak chcecie, żeby żył, to zapłaćcie”. Rodzina nie chciała ryzykować, zebrała pieniądze i dostarczyła we wskazane miejsce. Po kilku miesiącach ciszy w Olsztynie zaczęła się prawdziwa plaga porwań. Po właścicielu hurtowni butów przyszła kolej na dilera samochodowego. Gdy wyjeżdżał z parkingu swojej firmy, drogę zagrodził mu inny samochód, z którego wyskoczył fałszywy policjant. Machnął legitymacją i poprosił, by diler wsiadł do jego wozu. Bandyci wywieźli go poza miasto, trzymali tydzień w domku letniskowym na Mazurach, straszyli bronią, ale i tak zachowali się humanitarnie – gdy narzekał na kłopoty z sercem, podali mu kieliszek wódki. Na zdrowie. Potem okazało się, że to siostrzeniec
Tagi:
Marek Książek