Trzy wydarzenia wstrząsnęły światem od początku września, w tym jedno nasze, polskie. Z uprzejmości zacznę wyliczankę od zagranicy, a dokładniej od USA. Otóż „New York Times” wydrukował tekst pod tytułem „Jestem częścią ruchu oporu wewnątrz administracji Trumpa”. Amerykański czytelnik nie ma żadnego doświadczenia okupacyjnego, a tekst zawiera dokładnie to, co obiecuje tytuł. Dla Amerykanina musi to być atomówka. Może ona już wybuchła, tyle że nie wiadomo, czy wśród ofiar jest „NYT”, czy administracja. Można sobie wyobrazić, jaki był huk, skoro bombę zmajstrowała szanowana gazeta, a tekst był anonimowy, choć o autorze można było się dowiedzieć, że pracuje na wysokim stanowisku w Białym Domu. Świat czeka na definitywne uformowanie się grzyba po tym wybuchu. Drugi wstrząs dotknął Włochów, naród bardzo oswojony z nieszczęściami, więc może dlatego na razie jest cicho i nie widać żadnego dymu. Otóż w piątek, 7 września, otwarto na ziemi włoskiej pierwszą kawiarnię międzynarodowej, czyli amerykańskiej, sieciówki Starbucks. Kto śmiał zrobić takie świństwo ojczyźnie espresso?! Świat powinien zapobiec inwazji obcych gatunków i pomóc Włochom, skoro ich samych nie stać na zorganizowanie ruchu oporu i zagrodzenie drutem kolczastym drogi na Półwysep Apeniński. Przynajmniej tyle im się należy od cywilizacji, która Italii zawdzięcza kulturę palenia, parzenia i picia kawy oraz całą terminologię dotyczącą tego obrzędu. Trzecie wydarzenie września to powrót na ul. Woronicza w Warszawie spikerki, najstarszego zawodu telewizyjnego. O ile sprawcy zagranicznych wstrząsów pozostają w ukryciu, o tyle w naszym przypadku wszystko jest jasne. Dowodzi prezes TVP, co ten manewr kadrowy z góry skazuje na sukces. „Idziemy w kierunku współczesnej telewizji”, mówi kierownik marszu i wszyscy wiedzą, dokąd idą. I niech nikogo nie dziwi aura tajemniczości otaczająca nową ofensywę wrześniową. Zapowiada się światowy przewrót w narracji telewizyjnej, trzeba więc postępować niezwykle dyskretnie i ostrożnie, aby nie wywołać szoku u widzów. Spikerka nie będzie już, jak za komuny, rozpierać się na całym ekranie i mówić co chwila: dzień dobry, dobry wieczór i do zobaczenia. Nie pojawi się w każdej dziurze między programami i nie będzie klepać jak megafon na dworcu, dokąd pojedzie następny pociąg. Widza trzeba stopniowo przygotowywać na wielką zmianę. Dlatego początek musi być skromny. Dzisiaj wygląda to mniej więcej tak: kończy się odcinek niekończącego się serialu „Barwy szczęścia”. Biegną napisy końcowe, czyli tzw. lista płac. W pewnym momencie ten obraz się zsuwa jak kurtynka do połowy ekranu. W odsłoniętej białej otchłani pojawia się w czerwonej sukience przystojna kobieta z lakonicznym, ale czarującym objaśnieniem, co teraz w Dwójce, a co w Jedynce. W ciągu 10 sekund mówi to samo i tyle samo, ile widać na czytelnych napisach u dołu ekranu. Po prostu rewolucja i rewelacja w jednym. W opisanej roli widziałem dwie panie: Annę Popek i Agatę Konarską, obie bardzo telewizyjne i obie utalentowane, choć każda ma talent do innej roli przed kamerą. Tu dostały jedną i tę samą, z obcego im repertuaru. Mają dyrygować ruchem, jak kiedyś po wojnie obywatelka milicjantka Lodzia na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Pięknej. Bo ważne jest, jak mówi prezes, żeby widz był odpowiednio „przekierowywany”. Intencją Jacka Kurskiego jest odejście od anonimowego lektora i scrolli, które – jak się wyraził – są obce i odczłowieczone. Zanim objaśnię, co to jest scroll, chciałbym wyrazić nadzieję, że ktoś zapisuje na bieżąco myśli prezesa, które jeszcze długo po jego odejściu będą porażać ludzkość swoją głębią. A scroll to dowolny napis, który można rozwijać lub zwijać na ekranie. O dowodzonej przez siebie najnowszej kampanii wrześniowej w TVP prezes mówi, że to jest „zarządzanie ramówką w boju”. Dobry miesiąc wybrał do wojaczki. Chodzi jeszcze tylko o to, żeby cywile się kapnęli, że nowa postać obok napisów do „Barw szczęścia” to regulirowszczik, który nie potrzebuje czerwonej chorągiewki, bo działa na podświadomość. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint