Powrót Wałęsy?

Nigdy nie przypuszczałem, że będę kiedykolwiek bronił publicznie Lecha Wałęsy. A jednak okoliczność taka zdarzyła mi się niedawno w Telewizji Puls, katolickiej stacji, której osobliwość polega na tym, że licznie i często zaprasza do swoich dyskusji ludzi lewicy, co w telewizji publicznej jest dziś nie do pomyślenia. Ale okazji do obrony Lecha Wałęsy jest oczywiście znacznie więcej. Skłania do tego cała właściwie debata publiczna. Otóż uważa się dość powszechnie, że Lech Wałęsa, żyjący dotąd cicho na swojej Polance, wraca na scenę polityczną. I to wraca w sposób dość nieoczekiwany, a mianowicie jako gorący polemista Radia Maryja, równocześnie zaś zdeklarowany katolik, pragnący tę rozgłośnię – pławiącą się, jego zdaniem, w grzechu – „nawracać”. Wielu uważa to za wybryk. Co więcej, Wałęsa jako pierwszy chyba użył do swojej publicznej polemiki osobliwego medium, jakim jest Internet, a więc medium przez nikogo niekontrolowane i niesterowane, w ten sposób demonstracyjnie zaznaczył swoją osobność, niezawisłość od partii i układów polityczno-medialnych. Jego krytycy poszeptują, że Internet jest właściwym miejscem dla języka Lecha Wałęsy, dosadnego i nieokrzesanego, którym mówi on o „psycholach z Radia Maryja”, co uważa się za nietakt, choć język taki w Internecie jest regułą. Otóż warto zauważyć, że przy całym krytycyzmie wobec Wałęsy jako prezydenta na przykład, nigdy nie można mu było odmówić ożywczego wpływu na polską mowę polityczną. Wprowadzone przez niego wyrazy „popaprańcy” i „kapciowy”, jego aforyzmy w rodzaju „nie chcę, ale muszę”, „za, a nawet przeciw”, „puszczę w skarpetkach”, „prędko to trzeba pchły łapać” i tuziny innych wprowadziły do lepkiej magmy językowej polityki tchnienie życia, nie mówiąc już o tym, że znakomicie odpowiadają semantycznie rzeczywistości politycznej. Tak jak termin „psychole z Radia Maryja”. Ważniejsze jest jednak merytoryczne znaczenie wystąpienia Wałęsy. Jego bezpośrednią przyczyną było oczywiście zatrącenie przez Radio Maryja o starą sprawę „Bolka”, pod którym to kryptonimem miał się jakoby kryć agent Wałęsa, przyszły przywódca „Solidarności”. Wałęsa oczyszczał się z tego zarzutu wielokrotnie, także przed sądem lustracyjnym. Co do mnie zaś, to – nie mając oczywiście żadnych danych rzeczowych – mogę sobie doskonale wyobrazić młodego robotnika, przybyłego ze wsi, który złapany po strajku 1970 r., zastraszony, a na dodatek obłożony rodziną, podpisuje cokolwiek, aby tylko wyjść na wolność. I co z tego ? Cała jego dalsza działalność wskazuje, że ów podpis, jeśli był, znaczył nie więcej niż podpis przy zdawaniu narzędzi do fabrycznego magazynu. Ale w ten sposób powracający Wałęsa daje, choćby pośrednio, wyraz swemu poglądowi na obecny obłęd lustracyjny, o którym jakiś czas temu powiedział lekko, że „kto przeżyje, ten żyć będzie”. Dziś jednak mówi swoim postępowaniem, że to jednak nie takie poste. Polemiką z Radiem Maryja jako miejscem, gdzie w dyskusji „psycholi” określano Okrągły Stół jako dwustronne spotkanie agentów SB, którego scenariusz Adam Michnik uzgodnił wstępnie w moskiewskim KGB, Wałęsa ustawił się po tej samej stronie, po której znajdują się obecnie jego dawni sprzymierzeńcy z kręgu intelektualnych doradców, których swego czasu wypędził w ramach tzw. „wojny na górze”. Jest to sytuacja znamienna, rzucająca pewne światło na mechanizm pierwszych kroków naszej transformacji ustrojowej. Nikt nie zaprzeczy, że sierpień 1980 był ruchem robotniczym, wykraczającym oczywiście poza żądania bytowe i domagającym się na przykład wolnych związków zawodowych, ale przecież nie postulującym zamiany państwa opiekuńczego na liberalny model wolnorynkowy. O Mazowieckim, pierwszym premierze III RP, też ktoś powiedział, że zapewne na początku „chciał lecieć do Bonn”, a więc importować do Polski niemiecki model państwa socjalnego, lecz wykupiono mu bilet do Waszyngtonu, z widocznym już jak na dłoni skutkiem tej adresowej pomyłki. Ale dzisiaj obie strony – i Wałęsa, i jego intelektualni i polityczni doradcy – wpadły w rodzaj pułapki. Od Wałęsy odcięło się jego robotnicze zaplecze, w momencie gdy spadł na nie bicz masowego bezrobocia, czemu patronował jako prezydent, a jego otoczenie, na którym wyładował swoją złość w „wojnie na górze”, wpadło w klincz nieuleczalnego już chyba liberalizmu, co zepchnęło je na margines życia politycznego. Cóż jednak połączyło ich teraz, jakkolwiek przelotnym i nietrwałym może być ten sojusz, o którym świadczy chociażby skrupulatność, z jaką „Gazeta Wyborcza” przedrukowuje i utrwala

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2005, 2005

Kategorie: Felietony