Ryszarda Kapuścińskiego, reportera, który stał się najbardziej znanym w świecie polskim pisarzem, znałem słabo, ale serdecznie. Nawet razem wracaliśmy ze Stoczni Gdańskiej z sierpniowego strajku w 1980 r. Spotykaliśmy się czasami, bywało, że do mnie dzwonił, kochał poezję, uważał, że u źródeł dobrego reportażu jest poezja. Sam pisał wiersze, nie najlepsze, jednak teraz widzę, że nie doceniałem go jako reportera-pisarza. Uświadamia mi to świetna książka Artura Domosławskiego „Kapuściński non-fiction”. Domosławski jeździł po wszystkich kontynentach tropami Kapuścińskiego, rozmawiał z ludźmi, którzy go znali. To książka nie tylko o człowieku, też o Polsce, tej ludowej, i o tzw. Trzecim Świecie. Wiele rzeczy w życiu Ryszarda mnie zaskoczyło. Nie miałem pojęcia, że tak długo był komunistą, najpierw w czasach stalinowskich, co mniej mnie dziwi, bo wtedy prawie wszyscy pisarze podpisali pakt z diabłem. Zdumiewające, że dopiero w roku 1980, gdy powstała Solidarność, oddał legitymację partyjną. Ale to był nie tylko koniunkturalizm, miał serce po lewej stronie, ogromną wrażliwość na ludzką biedę. Był człowiekiem wielkiej pasji. Oddawał się badaniu świata bez reszty, nieraz ryzykując życie. Żeby być korespondentem policyjnego, niedemokratycznego państwa, musiał być sprytny, przebiegły, iść na kompromisy, przyjaźnić się z małymi ludźmi reżimu. Kiedyś bym go za to potępił. Teraz tylko nieco się dziwię. Domosławski udowadnia, że Kapuściński czasami zmyślał w reportażach, że koloryzował fakty. A w definicji reportażu jest wierność faktom. Czy nie robił jednak tego po to, by dotrzeć do istoty rzeczy? Można powiedzieć, że niekiedy przesadzał, kreował sensacyjną opowieść na kanwie sytuacji, które nie były sensacyjne w takim stopniu, jak je opisał. Sam kiedyś wykrzyczał, gdy ktoś wytykał mu nieścisłości: „Nie rozumiesz, że mi chodzi o istotę rzeczy”. Czyli o mechanizmy władzy, ideologii, przewrotu i rewolucji. A przeżył ich, jak twierdził, 27. Ryszard niemal zawsze się uśmiechał, taki półuśmiech, jakby chciał obłaskawiać świat i każdego rozmówcę. Starał się mówić ludziom rzeczy miłe, dzwonił czasami do mnie, by pochwalić jakiś mój tekst czy tomik. Kiedy napisałem do „Polityki” tekst o jego „Lapidariach”, z lekka krytyczny, bałem się, że się obrazi. Zadzwonił z podziękowaniami. A z książki Domosławskiego wiem, że miał cienką skórę, był bardzo wrażliwy na krytykę, czyli był niepewny siebie. Mały, ale gęsty rozdział książki dotyczy słabości Kapuścińskiego do kobiet, chociaż miał żonę i był bardzo z nią związany do końca życia. O ten rozdziałek żona i córka reportera wytoczyły Domosławskiemu proces. Nie dziwię im się, ale też nie dziwię się Domosławskiemu. Podobnie jak bohater jego książki chciał drążyć prawdę do dna. Zbieram paradoksy z książki. Ten odważny reporter, nieraz na linii frontu, na co dzień był hipochondrykiem, panikarzem, niemal tchórzem. Łatwo się gubił, przerażała go podróż nowojorskim metrem. Był słabym mówcą, nudził na wykładach. Kochał żonę, ale ciągle ją zdradzał, do końca życia nie mógł się dogadać z córką – to delikatne określenie – on, który tak świetnie dogadywał się z ludźmi z innych kultur. I jak się zdaje, nie najlepiej rozumiał sam siebie. Ileż tych paradoksów jest! Gdy jednak grał rolę reportera, stawał się kimś innym. Pewnym siebie i odważnym. Zapytałem go kiedyś: „Tyle piszesz o dalekich kontynentach, a nic o Polsce? A tu tak wiele się dzieje”. Zmieszał się: „Zbyt straszne rzeczy musiałbym o Polsce napisać, to coraz większy zaścianek, strach o tym pisać”. Zadzwoniłem do niego kiedyś z wiadomością, że „Zwierciadło” chce mu dać główną nagrodę, Kryształowe Zwierciadło, i zapytałem, czy będzie wtedy w Polsce. Zmartwił się i powiedział: „Jadę na Wyspy Trobriandzkie, jaka szkoda, ale mam nadzieję, że mi to nie przepadnie”. Uspokoiłem go. Przepadło, bo umarł. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint